Strasznie się cieszę, że mam to za sobą. Ładna pogoda, dużo czasu ostatnimi dniami (tygodniami!) spędzonego na świeżym powietrzu, wśród drzew i śpiewających ptaków, wyraźny jeszcze zapach piasku znad bałtyckiej plaży trochę zabrały mnie w krainę, z której nie chce się powracać do CO.
Ale, nie było tak źle. Chyba głównie za sprawą nieodstępującego mnie ostatnio na krok John'a Lennona ( tj. jego biografii ) i Lilaneko ( vel. Asix), która w te pędy zbiegła mi potowarzyszyć. Dziś było wyjątkowo dużo ludzi. Do domu wróciłam dopiero ok 17, i gdy tylko uraczyłam Kogę długim spacerem, zaległam na kanapie... aż do teraz.
Morfologię mam cacuszko (biorąc pod uwagę fakt, że 10 dni temu wpakowano we mnie parę chemicznych specyfików). Wygląda na to, że wykorzystamy fakt, iż choroba wydaje się być jako tako stabilna i poczekamy do kolejnego zabiegu chemoembolizacji (a i przy tym skanów kontrolnych) bez stosowania równoległej terapii farmakologicznej. Wiąże się to z pewnym ryzykiem, nawet nie chce myśleć jakim, dlatego to na czym postaram się teraz skupić to miękka poduszka (ba, dwie poduszki!) cisza w domu i błogi sen, którego zapewne niebawem zaznam. Ale to za chwilkę.
Ja tu sobie spisuję kolejne posty, patrzę w niebo licząc chmury i wypijam kolejne szklanki pysznych soków, a tymczasem sztab ludzi, którzy do białych kości zaciskają kciuki - co i rusz organizują nowe przedsięwzięcia. A to fuckrakowe koszulki, stające się (nawet!) częścią garderoby podczas egzaminów z onkologii (ukłon w stronę Jegomościa), rękodzieła pełne angażu, empatii i wielkiego serca stworzone właśnie w mojej sprawie (linki na dole), i (uwaga!) nadchodząca wielkimi krokami imprezka Kill Śmieciuch for ever w Warszawskim klubie Obiekt. Oczywiście wszystkie uzbierane cegiełki lecą prosto w Śmiecia ( a konkretnie zostaną przeznaczone na moje leczenie).
Linki do aukcji ( Ilona dzięki wielkie! ):
http://allegro.pl/charytatywna-szydelkowa-maskotka-myszka-i1689644301.html
http://allegro.pl/charytatywna-szydelkowa-maskotka-myszka-i1679671816.html
http://allegro.pl/charytatywna-szydelkowa-maskotka-myszka-i1671244021.html
Ludki bardzo Wam za to dziękuję, nie zdajecie sobie sprawy jak dużo to dla mnie znaczy. Poważnie. Teraz spać. Potrzebuję. Mua mua!
poniedziałek, 27 czerwca 2011
Na śniadanie przyszło mi wypić szklankę ciepłej wody, a to za sprawą morfologii, którą kontrolnie mam dziś zrobić. Dzień z czaszki. Nie łudzę się nawet, że wszystko pójdzie gadko i szybko. Plan na dziś -> posiadówka na jednym z korytarzy warszawskiego CO. Acha. No i konsultacja. Rzecz jasna. Szkoda, że nie mogę zabrać psa.
:)
:)
piątek, 24 czerwca 2011
Życie jest ciężkie. Ale gdyby było inaczej proste rzeczy nie cieszyły by tak bardzo.
Obudziłam się dziś z wielką ochotą na świeży sok pomarańczowy. Po 20 minutach leżenia bez ruchu otrząsnęłam się ze złudzeń, że ktoś mi go przyniesie na srebrnej tacy z leżącym obok croissant'em więc zebrałam cztery litery, przywdziałam swój wyjściowo weekendowy dresik, psa wzięłam na smycz i podreptałam w stronę bazarku. Zamiast świeżej francuskiej bułeczki do brzucha trafiło równie świeże i pyszne, wiejskie jajko, ale to już nie miało większego znaczenia.
Lubię zaczynać dzień koncentrując się na rzeczach małych. Pamiętając by wytarmosić koty domagające się jedzenia. By przeciągnąć się kilka razy i poczuć jak wielką przyjemność mi to sprawia. By wyjrzeć za okno i poczuć ciepło wschodzącego słońca. Każdy z takich elementów buduje wartość mojego codziennego życia. I to jest takie miłe odhaczać i spisywać w wirtualnym zeszycie wszystko co sprawia, że się uśmiecham.
Od dwóch dni jest mi " w środku" dobrze. Doskonale sobie zdaje sprawę, że jest to efekt ostatniej wizyty u psychologa i odbytych tam ćwiczeń. Miesiąc temu w obliczu całej sytuacji związanej z progresją podjęłam decyzję o skorzystaniu z tego rodzaju pomocy. Czasem lubię zmuszać się do rozmów w tym klimacie. Mobilizować się do dokładnego scharakteryzowania swojego stanu emocjonalnego, zdefiniowania odczuć i określenia "gdzie" w danym momencie się znajduję. Wtedy czuję, że się rozwijam w postrzeganiu siebie, świata, choroby i wszystkiego co staje na mojej drodze. A to jest dla mnie niezwykle ważne.
I tak sobie stąpam po ciepłej ziemi. Rozglądając się wokół, odwzajemniając uśmiech napotykanych co i rusz ludzi. Mierząc się z różnymi myślami i szukając światła w tej mojej codzienności.
W poniedziałek jadę do CO. Chcę zrobić burzę mózgów z każdym z opiekujących się mną lekarzy. Jeden działa właśnie tam. Do poniedziałku jeszcze jednak trochę, więc odkładam tę sprawę na półkę i dalej cieszę się długim, spokojnym i słonecznym (wbrew wszystkim prognozom) weekendem.
Obudziłam się dziś z wielką ochotą na świeży sok pomarańczowy. Po 20 minutach leżenia bez ruchu otrząsnęłam się ze złudzeń, że ktoś mi go przyniesie na srebrnej tacy z leżącym obok croissant'em więc zebrałam cztery litery, przywdziałam swój wyjściowo weekendowy dresik, psa wzięłam na smycz i podreptałam w stronę bazarku. Zamiast świeżej francuskiej bułeczki do brzucha trafiło równie świeże i pyszne, wiejskie jajko, ale to już nie miało większego znaczenia.
Lubię zaczynać dzień koncentrując się na rzeczach małych. Pamiętając by wytarmosić koty domagające się jedzenia. By przeciągnąć się kilka razy i poczuć jak wielką przyjemność mi to sprawia. By wyjrzeć za okno i poczuć ciepło wschodzącego słońca. Każdy z takich elementów buduje wartość mojego codziennego życia. I to jest takie miłe odhaczać i spisywać w wirtualnym zeszycie wszystko co sprawia, że się uśmiecham.
Od dwóch dni jest mi " w środku" dobrze. Doskonale sobie zdaje sprawę, że jest to efekt ostatniej wizyty u psychologa i odbytych tam ćwiczeń. Miesiąc temu w obliczu całej sytuacji związanej z progresją podjęłam decyzję o skorzystaniu z tego rodzaju pomocy. Czasem lubię zmuszać się do rozmów w tym klimacie. Mobilizować się do dokładnego scharakteryzowania swojego stanu emocjonalnego, zdefiniowania odczuć i określenia "gdzie" w danym momencie się znajduję. Wtedy czuję, że się rozwijam w postrzeganiu siebie, świata, choroby i wszystkiego co staje na mojej drodze. A to jest dla mnie niezwykle ważne.
I tak sobie stąpam po ciepłej ziemi. Rozglądając się wokół, odwzajemniając uśmiech napotykanych co i rusz ludzi. Mierząc się z różnymi myślami i szukając światła w tej mojej codzienności.
W poniedziałek jadę do CO. Chcę zrobić burzę mózgów z każdym z opiekujących się mną lekarzy. Jeden działa właśnie tam. Do poniedziałku jeszcze jednak trochę, więc odkładam tę sprawę na półkę i dalej cieszę się długim, spokojnym i słonecznym (wbrew wszystkim prognozom) weekendem.
wtorek, 21 czerwca 2011
Nie wiem czy jest to kwestia szalejącego ciśnienia, ostatniego zabiegu, czy może faktu, że od powrotu ze Stanów ani razu nie spałam głębokim snem, ale... dziwnie jest przeganiać w ilości przesypianych godzin nawet moje koty. Śpiąca jestem przeokrutnie. Oprócz zwolnionego tempa życia, łóżko mnie wzywa nawet w ciągu dnia. Strasznie się cieszę, że ani przez sekundę nie muszę z tym walczyć.
Wczoraj do domu wróciła Koga. Od jakiegoś czasu była na fantastycznych wakacjach u rodziców, dlatego sierść w całym domu, porozrzucane jedzenie w prawie całej kuchni i sapiący nosek koło mojego ucha stał się powodem dużej radości.
Nadal się czuję trochę "out of space". Troszkę jakbym odbijała się od ściany do ściany, nie wiedząc co teraz... Tzn. w zasadzie wiem co teraz, ale chyba najzwyczajniej w świecie muszę się porządnie dobudzić. Ale najpierw wyspać. Tak za 2 ostatnie zwariowane miesiące. :)
Wczoraj do domu wróciła Koga. Od jakiegoś czasu była na fantastycznych wakacjach u rodziców, dlatego sierść w całym domu, porozrzucane jedzenie w prawie całej kuchni i sapiący nosek koło mojego ucha stał się powodem dużej radości.
Nadal się czuję trochę "out of space". Troszkę jakbym odbijała się od ściany do ściany, nie wiedząc co teraz... Tzn. w zasadzie wiem co teraz, ale chyba najzwyczajniej w świecie muszę się porządnie dobudzić. Ale najpierw wyspać. Tak za 2 ostatnie zwariowane miesiące. :)
niedziela, 19 czerwca 2011
Totalnie zachciało mi się stronić od komputera. Tak przez chwilkę chociaż. Przez ostatnie 4 tygodnie byłam zawalona taką ilością maili ( głównie "szpitalnych" ) i kontaktami z ludźmi, którzy chcąc pomóc pociągali za różne kolorowe sznurki, wspierali słowem i myślą, że po powrocie należał mi się jakiś mały detoks.
Czuję się bardzo dobrze. Efektów ubocznych po zabiegu prawie nie miałam. Przez tą wielka falę emocji i ekscytacji ostatnimi wydarzeniami, zaliczyłam nieprzespane 3 noce, co chyba było najrealniejszą przyczyną zwolnionego tempa wszelkich wykonywanych przeze mnie ruchów. Jak Żółw Ninja. W trakcie siesty.
W głowie powolutku klaruje się jakiś plan działania. Stabilizacja zmian w węzłach chłonnych daje mi trochę czasu na dalsze szukanie najwłaściwszych opcji leczenia, ale nie chciałabym żeby stała się również przyczyną lekceważenia problemu. Nie będę oszczędzać Wsiura. Zbombardujemy go na wszelkie możliwe sposoby.
Przedtem jednak przytulę koty, wtulę się w kanapę, zamknę oczy i jeszcze raz szeroko się uśmiechnę.
wtorek, 14 czerwca 2011
Whoooooaaa!
Na wyniki czekałam aż do 18.00. I choć szłam do szpitala z trzęsącymi się nogami, tuż przed zabiegiem i całodniową procedurą ogarnął mnie spokój. Już nic nie zmienię - pomyślałam - może nie będzie tak źle.
Zabieg bolał potwornie. Naprężając całe ciało starałam się nie ruszać, co średnio mi wychodziło. O jedno nakłucie więcej, a dr. Vogl miałby śliwkę pod okiem. Taką bez ceregieli. Prosto z łokcia.
Wszystko poszło jednak sprawnie. Później znów musiałam leżeć bez ruchu przez kilka godzin, po czym zrobiono mi kolejne, kontrolne CT i zaprowadzono na pogaduchy z Doktorem.
Wyniki?
Co najważniejsze - śródpiersiowe węzły chłonne mam stabilne ( aaaaaaaaaaa !!!!! ). Rosnące - stanowiłby największe zagrożenie dla mojego zdrowia - mogłyby być powodem sporych problemów z oddychaniem. W płucach część maleńkich guzków tyci tyci urosła (dosłownie odrobinę) ale ich umiejscowienie i rozmiar nie stanowią zagrożenia. Do tego dr. V. skupił się dzisiaj właśnie na nich i wpuścił gdzie trzeba kilka fiolek magicznej chemii.
Czego się najbardziej (mega strasznie) bałam - głowę i mózg mam czysty ( aaaaaaa !!!!! ).
Mój typ nowotworu lubi szybko się przerzucać do płuc i właśnie mózgu. Dlatego kontrolne badanie głowy powinno robić się co najmniej raz na rok. Ja ostatnie miałam 2 lata temu. Do tego hardcorowe bóle głowy po powrocie ze Stanów przywoływały różne scenariusze. Fantazja w takich chwilach szaleje. Bardzo się cieszę, że zostały rozwiane wszelkie wątpliwości.
Wydaje się, że na chwilę założyłam Zasrańcowi kaganiec. Kolejny etap - epickie skopanie mu dupy. Nie odpuszczę - obiecuję. :)
Kochani jestem taka szczęśliwa. Strach przynosi ze sobą różne wizje. I choć takie zazwyczaj ucinam, odganiam i kasuję - część dotyka mojej podświadomości. Dziś Wszechświat podsunął pod nos źródełko z nadzieją i siłą na kolejne dni, tygodnie, miesiące. Ba, nawet i lata.
Jutro wracam do domu.
Całuję Was mocno, każdego z osobna, dziękuję za masę komentarzy i ten jeden szczególny...
I dziękuję swojemu Bratu, który był przy mnie, a teraz śpi obok. :)
Kiss you all w nosek.
Na wyniki czekałam aż do 18.00. I choć szłam do szpitala z trzęsącymi się nogami, tuż przed zabiegiem i całodniową procedurą ogarnął mnie spokój. Już nic nie zmienię - pomyślałam - może nie będzie tak źle.
Zabieg bolał potwornie. Naprężając całe ciało starałam się nie ruszać, co średnio mi wychodziło. O jedno nakłucie więcej, a dr. Vogl miałby śliwkę pod okiem. Taką bez ceregieli. Prosto z łokcia.
Wszystko poszło jednak sprawnie. Później znów musiałam leżeć bez ruchu przez kilka godzin, po czym zrobiono mi kolejne, kontrolne CT i zaprowadzono na pogaduchy z Doktorem.
Wyniki?
Co najważniejsze - śródpiersiowe węzły chłonne mam stabilne ( aaaaaaaaaaa !!!!! ). Rosnące - stanowiłby największe zagrożenie dla mojego zdrowia - mogłyby być powodem sporych problemów z oddychaniem. W płucach część maleńkich guzków tyci tyci urosła (dosłownie odrobinę) ale ich umiejscowienie i rozmiar nie stanowią zagrożenia. Do tego dr. V. skupił się dzisiaj właśnie na nich i wpuścił gdzie trzeba kilka fiolek magicznej chemii.
Czego się najbardziej (mega strasznie) bałam - głowę i mózg mam czysty ( aaaaaaa !!!!! ).
Mój typ nowotworu lubi szybko się przerzucać do płuc i właśnie mózgu. Dlatego kontrolne badanie głowy powinno robić się co najmniej raz na rok. Ja ostatnie miałam 2 lata temu. Do tego hardcorowe bóle głowy po powrocie ze Stanów przywoływały różne scenariusze. Fantazja w takich chwilach szaleje. Bardzo się cieszę, że zostały rozwiane wszelkie wątpliwości.
Wydaje się, że na chwilę założyłam Zasrańcowi kaganiec. Kolejny etap - epickie skopanie mu dupy. Nie odpuszczę - obiecuję. :)
Kochani jestem taka szczęśliwa. Strach przynosi ze sobą różne wizje. I choć takie zazwyczaj ucinam, odganiam i kasuję - część dotyka mojej podświadomości. Dziś Wszechświat podsunął pod nos źródełko z nadzieją i siłą na kolejne dni, tygodnie, miesiące. Ba, nawet i lata.
Jutro wracam do domu.
Całuję Was mocno, każdego z osobna, dziękuję za masę komentarzy i ten jeden szczególny...
I dziękuję swojemu Bratu, który był przy mnie, a teraz śpi obok. :)
Kiss you all w nosek.
Mocno sentymentalne sny i niepokój nie dały mi dziś zasnąć. Całą noc przewracałam się z boku na bok.
Przytrzymajcie dziś mocno kciuki. Za 3 godziny będę musiała stawić się w szpitalu na kolejny zabieg chemoembolizacji. Do ręki dostanę też wyniki i będzie wiadomo na czym stoję. Trochę jak być albo nie być. Dobrze, że brat przy boku...
Przytrzymajcie dziś mocno kciuki. Za 3 godziny będę musiała stawić się w szpitalu na kolejny zabieg chemoembolizacji. Do ręki dostanę też wyniki i będzie wiadomo na czym stoję. Trochę jak być albo nie być. Dobrze, że brat przy boku...
niedziela, 12 czerwca 2011
sobota, 11 czerwca 2011
Wstawanie o świcie czasem nie jest łatwe, ale wczoraj poszło całkiem sprawnie. Spakowałyśmy torby, plecaki i walizki i uśmiechnięte ruszyłyśmy w stronę Warszawy.
Ostatnio rozmawiając o swojej chorobie, użyłam pewnej metafory.
Wiem, że moje życie jest przepiękne. Zewsząd otoczone dobrymi ludźmi, szumiącymi drzewami, pachnącymi kwiatami, ptakami latającymi to tu to tam, szczekającym psem i mruczącym kotem - pełne słońca i nadziei. To życie to świat, w którym przyszło mi sadzić ukochane rzodkiewki, przysiąść czasem na łące i beztrosko pożuć źdźbło trawy.
Świat wielki i fascynujący, w którym jednak choroba nakłada na mnie przeźroczysty klosz. Otacza szybą wszystko co robię, gdzie się nie zwrócę i mimo, że wcale nie jest mi ciasno a powietrza starcza - wiem, że bariera istnieje. Zdarza się, że nie daje mi to spokoju. Podobne odczucie ciąży na plecach, wpędza w kąt, w którym czuję się uwięziona - a przede wszystkim samotna. Nie chcę, żeby to zabrzmiało źle i nie wiem czy rozumiecie o czym mówię. Ten skrawek rzeczywistości, tak bardzo intymny, do którego jest zaproszony każdy, kto tylko zechciałby tu być - jest pusty. I jest pusty mam wrażenie przez chorobę...
Przed chwilą pomyślałam, że nie znoszę mieć takiego nastroju. Nie znoszę użalać się nad sobą, nie znoszę gdy myśli krążą nad niewłaściwym miejscem. Ale. Przyszło mi do głowy coś jeszcze.
Od jakiegoś czasu staram się postępować wg. bardzo mądrej rady - nie zmagam się ze swoimi odczuciami. Jakie by nie były. To że pojawiły się one w danej chwili, na pewno ma jakiś sens, może nawet powód, a zachowanie "naturalnego przepływu" jest podobno w mojej sytuacji bardzo istotne. Nie trzymam więc tego w sobie. Nie upycham, nie zamiatam pod dywan. Po prostu patrzę w lustro i przyznaję. Otwieram komputer i piszę. Tu i teraz. Jest mi smutno.
Nad morzem tego nie czułam. Nie jestem pewna czy była to kwestia miejsca, ciszy, osób będących obok czy po prostu samej mnie (?). Nie wiem. Ale tęsknie. Tęsknię tam gdzie udało mi się być przez chwilę - i wcale nie chodzi mi o konkretny adres. Tam mogłam wszystko. A tu... ?
Choć doskonale wiem, że nie miejsce czyni nasze życie kolorowym, tylko to jak je postrzegamy - chciałabym to poczuć. Dziś nie potrafię.
Skupię się więc na tym, że jestem. Wypije czarkę zielonej herbaty i postaram się usiąść obok tego wszystkiego.
całuję.
pau.
No i żeby nie było, że się obijam. Nowe pomysły w gastrofazie!
Ostatnio rozmawiając o swojej chorobie, użyłam pewnej metafory.
Wiem, że moje życie jest przepiękne. Zewsząd otoczone dobrymi ludźmi, szumiącymi drzewami, pachnącymi kwiatami, ptakami latającymi to tu to tam, szczekającym psem i mruczącym kotem - pełne słońca i nadziei. To życie to świat, w którym przyszło mi sadzić ukochane rzodkiewki, przysiąść czasem na łące i beztrosko pożuć źdźbło trawy.
Świat wielki i fascynujący, w którym jednak choroba nakłada na mnie przeźroczysty klosz. Otacza szybą wszystko co robię, gdzie się nie zwrócę i mimo, że wcale nie jest mi ciasno a powietrza starcza - wiem, że bariera istnieje. Zdarza się, że nie daje mi to spokoju. Podobne odczucie ciąży na plecach, wpędza w kąt, w którym czuję się uwięziona - a przede wszystkim samotna. Nie chcę, żeby to zabrzmiało źle i nie wiem czy rozumiecie o czym mówię. Ten skrawek rzeczywistości, tak bardzo intymny, do którego jest zaproszony każdy, kto tylko zechciałby tu być - jest pusty. I jest pusty mam wrażenie przez chorobę...
Przed chwilą pomyślałam, że nie znoszę mieć takiego nastroju. Nie znoszę użalać się nad sobą, nie znoszę gdy myśli krążą nad niewłaściwym miejscem. Ale. Przyszło mi do głowy coś jeszcze.
Od jakiegoś czasu staram się postępować wg. bardzo mądrej rady - nie zmagam się ze swoimi odczuciami. Jakie by nie były. To że pojawiły się one w danej chwili, na pewno ma jakiś sens, może nawet powód, a zachowanie "naturalnego przepływu" jest podobno w mojej sytuacji bardzo istotne. Nie trzymam więc tego w sobie. Nie upycham, nie zamiatam pod dywan. Po prostu patrzę w lustro i przyznaję. Otwieram komputer i piszę. Tu i teraz. Jest mi smutno.
Nad morzem tego nie czułam. Nie jestem pewna czy była to kwestia miejsca, ciszy, osób będących obok czy po prostu samej mnie (?). Nie wiem. Ale tęsknie. Tęsknię tam gdzie udało mi się być przez chwilę - i wcale nie chodzi mi o konkretny adres. Tam mogłam wszystko. A tu... ?
Choć doskonale wiem, że nie miejsce czyni nasze życie kolorowym, tylko to jak je postrzegamy - chciałabym to poczuć. Dziś nie potrafię.
Skupię się więc na tym, że jestem. Wypije czarkę zielonej herbaty i postaram się usiąść obok tego wszystkiego.
całuję.
pau.
No i żeby nie było, że się obijam. Nowe pomysły w gastrofazie!
czwartek, 9 czerwca 2011
Ludki w sobo fajne coś!
W dniu 11 czerwca 2011 r. (sobota) o godz. 19.30 w szkole przy ul.Krasnołęckiej 3 w Warszawie odbędzie się pokaz sztuki walki Tai Chi Chuan. Wstęp wolny. "Od kilku lat co roku pod koniec czerwca prezentujemy naszym uczniom i ich znajomym materiał, którego uczymy w naszej szkole. Instruktorzy i koledzy z grupy zaawansowanej przedstawią Wam cały program nauki Tai Chi Chuan realizowany na zajęciach. Zobaczycie m.in. Długą Formę ręczną stylu Yang w wykonaniu wolnym, w średnim tempie i szybko, techniki Pchających Dłoni, bojowe zastosowania, formy z mieczem, szablą oraz formę dwuosobową tzw. formę walki. Zobaczycie również prezentację drugiego ćwiczonego u nas chińskiego stylu walki - I Liq Chuan. Poza tym zaproszeni na pokaz adepci innych sztuk walki zaprezentują dynamiczne formy z różnych stylów Kung Fu - formy z mieczem, szablą, kijem, pałkami itd. Serdecznie zapraszam." Dyrektor YMAA Warszawa Mariusz Sroczyński. A tuuuuuu filmik z pokazu instruktorów. buź. p. |
środa, 8 czerwca 2011
Bardzo mnie intryguje fakt , że nasz umysł, czyli coś co teoretycznie jesteśmy w stanie kontrolować, wydaje się być czasem zupełnie samodzielnym i niezależnym bytem. Dystans, który staram się zachować do wszystkiego co się ze mną dzieje, odpoczynek wśród kołyszących się drzew i śpiewających ptaków, jak się okazuje, nie były dziś w stanie rozgonić natrętnych myśli związanych z kontrolą i zabiegiem we Frankfurcie.
Im bliżej ( a to już za kilka dni), tym większy skrawek mojej głowy zajmuje pudełko ze znakami zapytania. Niepewnością i strachem ale i nadzieją i zaufaniem w moją przyszłość.
Cieszę się, że z tym nie walczę. W ponad 2 lata po diagnozie, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że każdy skan, niezależnie od etapu choroby, jest badaniem stresującym i będącym źródłem dziesiątek różnych emocji... na raz.
Daję radę. Korzystam z chwil, w których siedząc na plaży, grzebiąc patykiem w piasku, spoglądając hen daleko przed siebie dosłownie i trochę też metaforycznie, jestem w stanie się uśmiechnąć. Usmiechnąć tak do samej siebie i pomysleć, że to wszystko strasznie ciekawe. To co wokół mnie. Wy, ci i tamci, ten wiatr co bawi się kosmykiem włosów opadających na czoło, matka Ziemia przyjazna dla stóp i dziwne poczucie energii, czy raczej opieki, którą darzy mnie Wszechświat.
Złudzenie? Czas pokaże, ale wiem, że wiara czyni cuda. A tej mi nie brakuje.
niedziela, 5 czerwca 2011
Od dłuższego czasu czułam, że coś mnie ciągnie w te strony.
Nie chodziło o sprawienie sobie przyjemności , wynagrodzenie dość skomplikowanej sytuacji życiowej. Nie chodziło o realizację kolejnej zachcianki. Nie miało to też nic wspólnego z użalaniem się nad sobą i ucieczką przed strachem. Cały czas czuję dłoń choroby na swoim ramieniu. Jej oddech na karku ...
Jednak dzięki zaproszeniu i gościności Oli, mogłam dziś doświadczyć czegoś, czego nie mogłam odszukać od dłuższego czasu.
Pusta plaża, doytk nagrzanego dniem piasku, zapach morza a w zasadzie życia i całego świata, z którym łączyłam się podczas medytacji, ciepły wiatr szepczący do ucha - spowodowały, że przez dłuższą chwilę, moja choroba choć cały czas obecna, stałą się niczym. Piękno otaczającego nas wszechświata, piękno opiekujących się mną ludzi, wrażliwość która pozwala docenić takie momenty pozwoliły nie myśleć, stać się prostym bytem pełnym miłości. Miałam wrażenie, że dotknęłam wymiaru, w którym nikt nie jest chory. Nikt nie jest lepszy ani gorszy, wszystko jest równe i ze sobą zjednoczone. W idealnej harmonii.
Nie wiem co będzie ze mną w przyszłości. Nie wiem jaki będzie wynik najbliższej kontroli. Ale wiem, że wzbiłam się dziś w powietrze, przytuliłam się do Słońca i z uśmiechem na buzi spostrzegłam, że choroba, może być czasem daleko w tyle za mną...
Nie chodziło o sprawienie sobie przyjemności , wynagrodzenie dość skomplikowanej sytuacji życiowej. Nie chodziło o realizację kolejnej zachcianki. Nie miało to też nic wspólnego z użalaniem się nad sobą i ucieczką przed strachem. Cały czas czuję dłoń choroby na swoim ramieniu. Jej oddech na karku ...
Jednak dzięki zaproszeniu i gościności Oli, mogłam dziś doświadczyć czegoś, czego nie mogłam odszukać od dłuższego czasu.
Pusta plaża, doytk nagrzanego dniem piasku, zapach morza a w zasadzie życia i całego świata, z którym łączyłam się podczas medytacji, ciepły wiatr szepczący do ucha - spowodowały, że przez dłuższą chwilę, moja choroba choć cały czas obecna, stałą się niczym. Piękno otaczającego nas wszechświata, piękno opiekujących się mną ludzi, wrażliwość która pozwala docenić takie momenty pozwoliły nie myśleć, stać się prostym bytem pełnym miłości. Miałam wrażenie, że dotknęłam wymiaru, w którym nikt nie jest chory. Nikt nie jest lepszy ani gorszy, wszystko jest równe i ze sobą zjednoczone. W idealnej harmonii.
Nie wiem co będzie ze mną w przyszłości. Nie wiem jaki będzie wynik najbliższej kontroli. Ale wiem, że wzbiłam się dziś w powietrze, przytuliłam się do Słońca i z uśmiechem na buzi spostrzegłam, że choroba, może być czasem daleko w tyle za mną...
czwartek, 2 czerwca 2011
Okazuje się, że Koga jest Mistrzem w niepostrzeżonym "wpełzywaniu" na kanapę, łóżko, fotele, itd. Za każdym razem kiedy "poproszę ją" o zejście z mojego miejsca odpoczynku, ta idzie do drugiego pokoju i wdrapuje się na inną, mięciutką i fajną do leżenia rzecz. W momencie kiedy zwinie się w kłębuszek i tylko patrzy na mnie tymi słodkimi ślepiami, nie ma mocnych - mięknę w 3 sekundy. Nie sposób się do niej nie przytulić.
3 dzień detoxu, minął jeszcze szybciej niż drugi. Podsumowując 1 był najcięższy. Wysoka temperatura w ciągu dnia sprzyjała temu, że niespecjalnie chciało mi się jeść, a orzeźwiające soki były dokładnie tym na co miałam ochotę. Czuję się lekka, mam nadzieję, że w jakiś sposób udobruchało to moje narządy.
Pewnie czeka je jeszcze trochę przygód, więc każdy taki opiekuńczy "gest" na wagę złota...
Chłodnik na dziś ---> tuuututututu. :)
3 dzień detoxu, minął jeszcze szybciej niż drugi. Podsumowując 1 był najcięższy. Wysoka temperatura w ciągu dnia sprzyjała temu, że niespecjalnie chciało mi się jeść, a orzeźwiające soki były dokładnie tym na co miałam ochotę. Czuję się lekka, mam nadzieję, że w jakiś sposób udobruchało to moje narządy.
Pewnie czeka je jeszcze trochę przygód, więc każdy taki opiekuńczy "gest" na wagę złota...
Chłodnik na dziś ---> tuuututututu. :)
środa, 1 czerwca 2011
Drugi dzień detoxu nie był taki ciężki. W przeciwieństwie do pierwszego nie dręczył mnie ból głowy, nie miałam też lekkich mdłości. W zasadzie jedyną irytującą rzeczą był burczący żołądek, ale dałam radę. Mam nadzieję, że dziś też wytrzymam, a moje nerki i wątroba pozbędą się większości z zalegających syfków.
Kolejna chemoembolizacja zbliża się wielkimi krokami. Miałam nadzieję (i dalej taką mam !), że podczas tego miesiąca spadnie mi z nieba jakaś wspaniała opcja leczenia. Na razie jednak - cisza, zakłócana jedynie koncertem wytrwałego świerszcza.
Każdego dnia wypatruje napływających wiadomości. Tupię trochę nogą, rozglądam się nerwowo, ale staram się również dbać o to by sprawa związana z leczeniem nie zajmowała całych moich myśli. One też muszą odpoczywać. W gruncie rzeczy nieźle mi to wychodzi. Bardzo dobrze mi robi spokojny, bezstresowy tryb, w którym dużo miejsca na książki, spacery, sen i inne przyjemności. Czuję, że powolutku nabieram sił i to jest takie... fajne.
Na zdjęciu mój poniedziałkowy, wtorkowy i dzisiejszy obiad. Prawie jak Buddha.
Chociaż "prawie" robi wielką różnicę. :)
Dziś nowa zakładka u góry ! Maciu pićku - o sokach, smoothies i innych koktajlach. Yum!
Kolejna chemoembolizacja zbliża się wielkimi krokami. Miałam nadzieję (i dalej taką mam !), że podczas tego miesiąca spadnie mi z nieba jakaś wspaniała opcja leczenia. Na razie jednak - cisza, zakłócana jedynie koncertem wytrwałego świerszcza.
Każdego dnia wypatruje napływających wiadomości. Tupię trochę nogą, rozglądam się nerwowo, ale staram się również dbać o to by sprawa związana z leczeniem nie zajmowała całych moich myśli. One też muszą odpoczywać. W gruncie rzeczy nieźle mi to wychodzi. Bardzo dobrze mi robi spokojny, bezstresowy tryb, w którym dużo miejsca na książki, spacery, sen i inne przyjemności. Czuję, że powolutku nabieram sił i to jest takie... fajne.
Na zdjęciu mój poniedziałkowy, wtorkowy i dzisiejszy obiad. Prawie jak Buddha.
Chociaż "prawie" robi wielką różnicę. :)
Dziś nowa zakładka u góry ! Maciu pićku - o sokach, smoothies i innych koktajlach. Yum!