czwartek, 1 września 2011

Od wczoraj wszystko na zawsze jest inaczej.


Od wczoraj wszystko na zawsze jest inaczej ponieważ parę minut po 13 Paulina odeszła.
Wiemy, że wszyscy bardzo czekaliście na znak od niej.
Nie pisała o tym jak jej stan się pogarsza bo nie chciała martwić Was wszystkich. 
Czuła Waszą obecność i dodawało jej to sił.
Dzięki temu blogowi i ludziom, których przyciągnął - czyli Wam, łatwiej jej było przetrwać trudne chwile.
Oddajemy Wam hołd za wsparcie duchowe i materialne. Ten blog jest dowodem na to, że ludzie potrafią sobie wspaniale pomagać. DZIĘKUJEMY z całego serca.
Dziękujemy wyjątkowemu zespołowi OIOM z Instytutu Gruźlicy i Chorób Płuc Warszawie, który dał Pauli opiekę na najwyższym poziomie i poczucie bezpieczeństwa.
Teraz prosimy Was o ciszę i jakby to powiedziała Paula:
'puście światełko w jej stronę'
Składamy pokłon Pauli. Leć do swoich drzew i oceanów córeczko i siostrzyczko.
Przez łzy - mama i tata,  Marta i Jacek, Konrad i Marzenka.

piątek, 26 sierpnia 2011

Wszystko się zmienia jak w kalejdoskopie. Do dziś nie miałam zabiegu. Mój oddech musi się ustabilizować, wszystko musi odbyć się bezpiecznie i pod największą kontrolą. Stymulujemy mój organizm, pobudzamy go troszkę do samodzielnej pracy. Jestem tym czasem bardzo zmęczona - bo uwierzcie mi czasem to potworny wysiłek. Oddział OIOM cycuś glancyś. Nie mogę wyjść z podziwu dla personelu w szpitalu, w którym leżę ( i w cale nie chodzi tylko o oddział Intensywnej Terapii ). Miejmy nadzieję, że każda składowa tej opieki medycznej będzie miała olbrzymi wpływ na to jak się będę czuła i na to jak będę wracała do formy. Tymczasem bardzo Was proszę o wspaniałe i ciepłe myśli (choć widzę, że wcale ich tu nie brak), cierpliwość jeśli chodzi o luki w postach (dzisiejsza obecność komputera na oddziale jest czymś dość wyjątkowym.
I tyle. Godzina po godzinie, dzień po dniu. Niech to zmierza w stronę w którą powinno.
Na zdjęciu ja i mój niebieski kciuk. Niedługo będę puszczać z niego laser i wypalać wszystkie śmieciuchy świata. Taki Plan Panie i Panowie :)
Całuje.
Jeszcze słaba, pau.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Właśnie dostałam zdjęcie od swojego Przyjaciela. Jest w miejscu, w którym ja zawsze chciałam być. Góry pokryte lasami. Drzewa życia - tak je nazywają.  
" thousands of thoughts and blessings to you... Ch. "
Układam się do snu.
Dali mi jeszcze dziś odpocząć. I dobrze, bo dwa ostatnie dni byłam bardzo słaba. Jutro kolejna przeprawa. Moja kapliczka z kontaktów, Świętego Obrazka, TLENU i kilku medalionów szczęścia będzie dziś moją oazą spokoju. Jest mi lepiej. Może dlatego, że przyjęłam dziś pokaźną ilość kroplóweczek. Czuję się lepiej, zwłaszcza, że zaraz przyjedzie moją najwspanialszą MamĄ, razem się wykąpiemy, spróbujemy coś zjeść, przytulimy się do snu i będzie cacuszko. Mówię Wam. Mamy mają MOC.Wielką.
Także tego. Tfu tfu, odpukać w niemalowane, solą przez lewe ramię czy jakoś tak, warkocz czosnku na szyję i działamy  dalej.

piątek, 19 sierpnia 2011

Dziękuje Wszystkim którzy byli cały czas przy mnie - myślami, duchowo i fizycznie. Operacja sie udała. Moje senne jeszcze i nieco obolałe ciało nieśmiało się uśmiecha.
Udało się udrożnić lewe oskrzele, tak żeby płucko podjęło pracę. Częściowo. Procedurę trzeba będzie powtórzyć w przyszłym tygodniu (planowo poniedziałek), ale dużo zależy od tego jak będę się czuła.
Stawiamy małe kroki i to w dobrym kierunku - to najważniejsze.
Tak się cieszę, że trafiłam pod opiekę Profesora. Wielkie Doświadczenie, dobre chęci ale i rozwaga, ostrożność były tutaj kluczowe. Nic tylko trwać w niskim ukłonie.
Bez Was moja forma też byłaby nijaka. Jesteście moją siłą. Dziękuję. Z całego serca.I przesyłam jasny promyczek.

pau.

środa, 17 sierpnia 2011

No dobra. Czas poczynić jakieś kroki. Bronchoskopia potwierdziła i ukazała kilka chorobowych kwestii. Już jutro Pan Mistrz Profesor Magik spróbuje mi pomóc. Nie będzie to rozległa operacja polegająca na usunięciu węzłów chłonnych - na dziś i na tutaj, jest to zbyt rozległe i ryzykowne. To co mnie czeka to wszelkie próby udrożnienia dróg oddechowych i przywrócenia lewego płuca do normalnej funkcji. Również istnieje duże ryzyko, powikłań, rozległego krwawienia i niepowodzenia. Ale trzeba być dobrej myśli. Nie mam chyba też innego wyjścia. Pan Jezutek troskliwie zerka z obrazka przy moim szpitalnym łóżku. Musi być dobrze. Będzie. Wierzę w to z całych sił.
To tylko jeden etap leczenia, któremu powinnam się teraz poddać. Ale robiąc małe kroczki może uda się dojść do celu. Nad resztą będziemy główkować za jakiś czas.
Całuję bardzo mocno.
pau.




poniedziałek, 15 sierpnia 2011

To dłużące się milczenie było spowodowane niczym innym jak przeniesieniem do innego szpitala - to raz. Dwa - kradną w nim na potęgę, więc nie chcąc sobie dokładać kolejnych zmartwień wyzbyłam się wszystkiego, co mogłoby kogoś podkusić i zostałam z książką i gazetami.Dziś odwiedziny brata chwilowo ratują sytuację.
Czuję się dobrze. Jak najczęściej staram się pionizować ciało - które po 2 tygodniach leżenia, miałam wrażenie zaczęło się rozleniwiać. Dziś pierwszy raz od dłuższego czasu obudziłam się bez bólu, co było bardzo przyjemne. Długi weekend w szpitalu się dłuuuży. Nic się nie dzieje, żadnych badań. Trzeba czekać. Od jutra ruszamy z grubej rury, bo czeka mnie bronchoskopia. Nie jest to jedno z moich ulubionych badań, ale jeśli ma tylko pomóc w podejmowaniu ważnych decyzji - zacisnę zęby. Od jej wyników też wiele zależy, więc przytrzymajcie kciukaski proszę. Na szczęście.
Dalej zdrowo jem, dużo śpię, czytam, rysuję i marzę o chwilach, w których będę mogła zapomnieć o tej chorobie.
Przynajmniej częściowo.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Dziś moje rodzinne macki w postaci Mamy i Siostry dotarły do Warszawskiego CO aby omówić pilnie całą sytuację. Plan taki, że musimy się skupić na udrożnieniu moich dróg oddechowych, to jest teraz priorytetem. Oby szybko zwolniło się miejsce w szpitalu, w którym zdaje się mogą mi pomóc. Wszystko też zależy od wyników przedwstępnych badań. Zobaczymy.
Staram się zdrowo i w miarę dużo jeść. Szpitalna kolacja składająca się 3 plasterków naprawdę dziwnie wyglądającej wędliny chyba nie jest strzałem w dziesiątkę. Dlatego Mamuś zaczęła mi przynosić miseczki ciepłej kaszy i warzyw. Dobrze mi to robi. Do tego zielona herbata, witaminy jakiś owoc po drodze.
Próbuję ćwiczyć. Większość dnia przeważnie leżę, dlatego takie łagodne rozruszanie kręgosłupa, barków, nóg i szyi przynosi mi ulgę. Bardzo spokojny qi gong.
Ale sen też zabiera mi bardzo dużo czasu. Wszystko dla ciała. Pieszczę je jak mogę, jeszcze wiele przejdzie.

I w głowie słońce. Wszystko będzie dobrze. Tego się trzymam.
Dziękuję Wam za wszystkie wiadomości, wpisy i za to że jesteście ze mną. Energia dociera do mnie falami, drzwiami i oknami.Nie denerwujcie się jeśli któryś z komentarzy się nie pojawia. Tu w szpitalu mam bardzo ograniczony dostęp do internetu. Brat przyniósł mi taki wynalazek co pozwala zajrzeć raz na jakiś czas, ale często się to wiesza, wolno ładuje - również w trakcie moderacji. Z resztą komputerowe kwestie trochę zeszły na drugi plan. Całuję mocno każdego z osobna. Jesteście wspaniali.

na zdjęciu rysunek, który dostałam od Zuzi ( lat 7 ). wisi nad szpitalnym łóżkiem.
lov.



 Postaram się napisać szybko i zwięźle, nawet chwila przed komputerem bardzo mnie męczy. Sytuacja nie jest taka kolorowa o jakiej bym marzyła. Tomografia komputerowa, którą zrobiono mi w piątek mówi o dużych masach węzłowych utrudniających pracę płuc (naciskających na oskrzela).Nie wiem czy jestem w ogóle w stanie przelecieć. Nie jest to powodem zaprzestania jakichkolwiek działań. W tym wypadku są nimi konsultacje z torakochirurgami. Trzymajcie kciuki, obym wpadła w ręce "Pana Mistrzunia".
Czuję się raz lepiej raz gorzej, niestety jest to zależne od ilości leków przeciwbólowych. Ale będzie dobrze. Tak sobie wymyśliłam.
buź  buź

czwartek, 4 sierpnia 2011

Obrót akcji o 180 stopni. We wtorek po rozmowie ze swoim onkologiem, który jest zdania, że zmiany w moich płucach nie powinny powodować takich problemów z oddychaniem jakie zwykłam mieć od kilku ostatnich dni, podjęłam decyzję o tym aby posprawdzać co u mnie w środku - zanim wsiądę do samolotu. Jeszcze tego samego dnia, korzystając z pomocy przyjaciół i rodziny, trafiłam do szpitala.
Już wyniki wstępnych badań potwierdziły, że moje płucka potrzebują lekarskiej pomocy - czego przyczyną są najpewniej ostatnie zabiegi chemoembolizacji.
Nigdy bym nie sądziła że kiedykolwiek ucieszę się i będę skakać pod sufit (no prawie) z powodu płynu w lewym płucu i stwierdzonego tam stanu zapalnego. Jadąc do szpitala obawiałam się, że przyczyną mojego stanu może być niestety moja choroba. Na szczęście nie.
Ale to nie umniejsza faktu, że potrzebuje teraz doprowadzić się do stanu, który pozwoli mi udać się w zamierzoną stronę. Przez kilka dni zostanę więc tutaj, pod ciepłą opieką, z przesympatycznymi Paniami u boku i tlenowymi wąsikami pod nosem.
Czuję się tu bezpieczna. Nabieram sił. Te będą niezbędne.
Podróż planowana na za tydzień. Czy będę w stanie? Robię wszystko by być.
Także tego. Taki placek.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Ostatnie przed wyjazdem dni spędzone w domu. W swoim łóżku, z kotami na brzuchu. Codzienny kontakt z rodzicami, koi moje zmysły - zwłaszcza z sytuacji, gdzie znów na jakiś czas się rozdzielimy. Bardzo ich kocham. Najbardziej w świecie.
Dużo medytuję. Mimo strachu, niepewności i poczucia bezsilności w wielu sytuacjach, wypełniam siebie Światłem i Uzdrawiającymi Mocami Wszechświata. Pomaga. Bardzo.

Piszę tego bloga żeby mi pomógł wygrać walkę o życie, a nie po to, żeby niektórzy mnie ranili i spychali z tego świata w otchłań. Dlatego muszę go zacząć moderować, niestety.
Na prośbę.

Na prośbę osób, które pytały się o kontakt z mediami. Przyznaje się bez bicia, że i tutaj miałam bardzo bardzo dużo szczęścia. Kiedy 2 lata temu (niedługo będą 3!) leżałam w szpitalu, nie do końca świadoma tego co się będzie ze mną działo, na zewnątrz - poza gmachem warszawskiego CO, moja rodzina i przyjaciele a zwłaszcza siostra, zaczęli trząść Niebem i Ziemią.  Nie wiem ile telefonów zostało wykonanych, nie wiem ile mailów wysłano do różnych stacji - wiem tylko, że cała machina ruszyła za sprawą jednego dziennikarza, który zainteresował się sprawą - i nie stało się to od razu. W momencie kiedy został puszczony jeden materiał w tv, moją historią zainteresowały się inne stacje - ale nie była to inicjatywa ani wpływ nikogo z bliskich, ale samych redakcji stacji telewizyjnych i pracujących tam osób.
Podobna sytuacja była z vel. Mistrzem Guru Wielkim Zbig Hołdysem, który dowiadując się o dziewczynie z Żoliborza wstukującej w komputer (cytuję) "niezwykłe posty", jakimś sposobem zdobył mój numer telefonu i w deszczowy dzień zaprosił na herbatę.
Całą swoją rodziną mieliśmy wiele obaw, przede wszystkim dotyczących jednego - kto, zainteresuje się, zwykłą, szarą dziewczyną, pracującą  jako kelnerka w jednej z warszawskich restauracji, kolejną z miliona chorych na raka, nie wyróżniającą się w zasadzie niczym? W sytuacji gdzie ogrom ludzi potrzebuje podobnej pomocy?
Wielkim zaskoczeniem dla mnie i moich najbliższych stał się fakt, że tym czymś co jednak było interesujące - okazał się - właśnie mój blog. Nigdy nie przestanę się temu dziwić, nigdy nie przestanę być za to wdzięczna i nigdy nie przestanę za to dziękować. Nigdy. Do dziś, drapię się po głowie, bo nie uważam się za kogoś wyjątkowego, kto przyjął nadzwyczajny stosunek do życia. Bo czy ja mam inne wyjście? Wybrałam taką drogę odczuwania i relacji ze światem jaka wydaje mi się być najzdrowsza, w pełnym znaczeniu tego słowa. I tym bardziej czuje się onieśmielona, że tak wielu ludzi to docenia.

Naprawdę mam wielkie szczęście.

Media. Choć jestem młody leszcz w tych sprawach, i choć bardzo bym chciała - nie do końca się na nich znam. Bo wydaje mi się, że nie ma wyćwiczonego sposobu, recepty na to jak promować siebie, swoją sprawę, albo prośbę o pomoc. Owszem, bez mrugnięcia okiem powiem, że w sytuacjach takich jak moja, czy tysięcy innych potrzebujących osób, pomoc mediów jest niezbędna.
Dlatego wydaje mi się, że rozpoczęcie jakiejkolwiek akcji charytatywnej powinno się rozpocząć od stworzenia czegoś, co będzie w łatwy, przystępny, ciekawy i wiarygodny sposób mogło informować większą część ludzi. Takim czymś jest np. blog, strona internetowa, utworzony event na facebooku i oczywiście nawiązanie współpracy z daną Fundacją. Telefonowanie na samym początku, np. do mniejszych  stacji radiowych, telewizyjnych, prośba o pomoc redakcje lokalnych gazet, też wydaje mi się czymś bardzo sensownym, choć nie potrafię powiedzieć czy gwarantującym sukces.
Gdy się jednak nie spróbuje, naprawdę ciężko jest się przekonać czy się uda. Dlatego, bardzo zachęcam do tego rodzaju przedsięwzięć.
Ktoś podsunął pomysł stworzenia "historii choroby", co wydaje mi się genialną wskazówką. Może dołączając do tego adres, właśnie stworzonego bloga, albo ciekawego zdjęcia, albo informacji o tym, że choroba uniemożliwia realizację największego życiowego marzenia - zwróci się bardziej uwagę na swoją sprawę? Może. Nie umiem tego przewidzieć ani powiedzieć. Ale czy ktoś byłby w stanie?

piątek, 29 lipca 2011

Doprawdy nie wiem jak się to wszystko skończy. Ale czy ktoś wie?
W przyszłym tygodniu ruszam za wielką wodę. Być może będąc na miejscu szybciej uda się zorganizować lek, który mam z lekarzami na celowniku. Pozostaje kilka znaków zapytania. Nauczona doświadczeniem ostatnich kilku miesięcy wiem, że dopóki nie dostanę swoich medycznych "dropsów" do ręki - nic nie jest pewne. Mijają jednak kolejne dni, tygodnie - myślę, że w obecnej sytuacji nie mogę czekać. Tak więc co i rusz zerkam na swoją walizkę, która już na stałe leży gdzieś na wierzchu.
Czuję się całkiem dobrze. Cały czas oddycha mi się ciężko, zwłaszcza po jakimkolwiek wysiłku. Ale jakby, minimalnie lepiej. Nie chcę zapeszać, więc sypię sól przez ramię, pluję za siebie (tfu tfu), pukam w niemalowane, owijam się warkoczem czosnku i dalej dreptam przed siebie.
Mam świadomość tego, że mogę przez dłuższy czas nie wrócić. Nie walczę z tym jednak. Taki czas w moim życiu, że studia, pracę i inne rzeczy trzeba odłożyć na bok, a zająć muszę się jednym.
Kolejne dni przeznaczam więc na spokojne pogaduchy z przyjaciółmi, rodziną i bliskimi.
To będą miłe chwile.


W internecie ukazała się właściwa, autoryzowana wersja artykułu z WO.
"Nikt nie ma prawa wyliczać ile będę żyła"

poniedziałek, 25 lipca 2011

Dziś kapie deszcz, ale wciąż ciepło. Stuknęło mi 26 lat. Teraz kolej na drugie tyle. buź !
ॐ भूर्भुवः स्वः । तत् सवितुर्वरेण्यं । भर्गो देवस्य धीमहि । धियो यो नः प्रचोदयात् ॥

sobota, 23 lipca 2011

Nie lubię zaczynać dnia od tego typu emocji, ale nie chcąc niczego dusić w sobie, chcę o czymś napisać
Dziś w "Wysokich Obcasach" ukazał się artykuł dotyczący mojego bloga i historii z nim związanej. Nie chcę pomijać kwestii, że opublikowany tekst nie jest wersją autoryzowaną przeze mnie.
Co najważniejsze - podane w artykule informacje, na temat etapu leczenia, w którym się znajduję - są błędne i nieaktualne. Sprostowanie. Terapię lekiem o nazwie Cediranib, która nie byłaby możliwa gdyby klinika NIH - Bethesda, USA, nie zakwalifikowała mnie do darmowego programu badań klinicznych - zakończyłam 3 miesiące temu (kwiecień 2011).Powodem tego była stwierdzona progresja choroby. Od tamtej pory, nie biorę żadnych leków, wciąż szukając opcji leczenia  mogącej przynieść jakiekolwiek efekty w przypadku mojego, niezwykle rzadkiego typu nowotworu (Alveolar Soft Part Sarcoma). Podczas tych 3 miesięcy poddałam się trzem zabiegom chemoembolizacji, która w jakimś stopniu spowolniła rozwój choroby. Niemniej jednak ostatnie wyniki rezonansu magnetycznego i tomografii komputerowej mówią o aktywności i dalszym rozroście ognisk nowotworu, znajdujących się w płucach i śródpiersiowych węzłach chłonnych. Jakąś nadzieję daje klinika w Bostonie - Dana Farber i firma farmaceutyczna Arqule, która aktualnie próbuje mnie włączyć do tzw. "compationate use programme" - w ramach, którego będę mogła otrzymać lek, który byłby najlepszą i na dzień dzisiejszy jedyną, dostępną, wiadomą mi opcją leczenia z obiecującymi rezultatami. Nie jestem w stanie powiedzieć jakie koszty będę musiała ponieść w tej kwestii.
Drugą sprawą dotyczącą artykułu jest użycie stwierdzeń, których nie wypowiedziałam, zastosowanie tzw. wzmocnień i  ubarwień, mających podejrzewam wzbogacić wartość publikowanego materiału. Mi za to "urozmaiciły" dzisiejszy ranek i "urozmaicą" kilka kolejnych i tak już stresujących wizyt w Warszawskim CO.

Nie chcę, żeby ktokolwiek zrozumiał mnie źle. Jestem niezmiernie wdzięczna za chęć pomocy mediów, bardzo jest mi miło, że moja historia zaciekawiła redakcję na tyle, by poświęcić 3 strony na temat bloga " Paula i Pan Śmieciuch" w dzisiejszym wydaniu. Jednak w sytuacji, w której to Wy jesteście moim wielkim wsparciem zarówno jeśli chodzi o emocje jak i przekazywane finansowe środki na leczenie, trafiające na fundacyjne konto, bardzo mi zależy, żeby informacje na temat etapu leczenia, w którym się znajduje były klarowne i rzetelne. Wszyscy, starsi i młodsi czytelnicy mają do tego prawo.
Bez Waszej pomocy mogłoby mnie przecież już tu nie być, operacja w Bostonie (2009), naświetlania protonowe jak i wiele innych terapii nie byłoby możliwych, za co bardzo ale to bardzo Wszystkim ślicznie dziękuję i jestem niezwykle wdzięczna.

Podsumowując - jest mi kurczę przykro. Zdając sobie jednak sprawę, że dzisiejsze poranno "artykułowe' odczucia, nic a nic nie pomagają mi powrócić do zdrowia, odkładam komputer na bok i idę posłuchać szeptu szumiących traw.
One nigdy nie sprawiają przykrości. Rozluźniają, pocieszają, albo zabierają w krainę gdzie podobne historie wydają się być po prostu niczym.

piątek, 22 lipca 2011

                                               fot. Olga B.




Czekam czekam czekam. Z utęsknieniem i wielką nadzieją wypatruję wiadomości od swojego lekarza z Bostonu.Czujna i gotowa, niemal w blokach startowych, by podjąć się jakichkolwiek działań.
Oddycha mi się raz lepiej raz gorzej. Staram się o tym nie myśleć i skupić na rzeczach mniejszych.
Kolejne dni toczą się całkiem spokojnie. Dużo śpię. Jakby moje ciało dobrze wiedziało, że może się spotkać z kolejną ingerencją chirurgiczną bądź farmakologiczną. Zbieram więc siły. Na pewno się przydadzą.
Jutro w "Wysokich Obcasach" parę słów o blo i mojej historii.

Całuję Was mocno Piękni Ludzie. Dziękuję, że jesteście w tym ze mną.
lov,
pau.

wtorek, 19 lipca 2011

W zasadzie w sytuacji, w której się znajduje mogłabym bezwstydnie leżeć w łóżku, w nosie mając dosłownie wszystko.Czy by to jednak coś zmieniło? Nie sądzę.. Rzeczywiście ostatnie wieści, wybiły mnie ziemskiej orbity,  myślami więc jestem wśród gwiazd, tam hen, wysoko.
Nie wiem skąd, naprawdę nie mam bladego pojęcia, bierze się we mnie całkiem wyraźne odczucie, że wszystko będzie dobrze. Może jest to wytwór wbitej w głowę afirmacji, może chęć bycia tu jeszcze z Wami, może po trochu intuicja, albo po prostu moje tao.
Wszystkie swoje emocje podzieliłabym na dwa pokoje. Pierwszy bardzo ciemny, pełen strachu i niepewności. Napięcia, stresu i roztrzęsienia. Paniki i chaosu. Odczuć nie godzących się na teraźniejszą sytuację.
Drugi -pełen światła. Światła i harmonii.Spokoju i miłości, gdzie wszystko niezależnie od stanu rzeczy wydaje się być naturalne, zgodne ze Wszechświatem. Pełne akceptacji, spokoju i poczucia zadowolenia, miłości i zaufania do ofiarowanego mi losu. To miejsce staje się moją ucieczką od wszystkiego. Idylla? Może. Dziś to jednak moja rzeczywistość. I ani mi się śni, stąd odejść.

piątek, 15 lipca 2011

Stół, na którym zazwyczaj delektuję się kulinarnymi pysznościami na nowo zamienił się w miejsce pracy zawodowego pracownika call center. Stos papierów, komputer, dziesiątki płyt z zapisem CT, raporty, wizytówki, notatniki, kalendarze, długopisy, kubek z czymś do picia, 2 koty i inne gadżety. Brakuje popielniczki i paczki fajek, ale może nie tym razem.

Wczoraj przyszło mi się poczuć trochę jak jakiś młody muzyk, który swoje demo nagrane na starą taśmę, starannie zapakowane w żółtą kopertę, wrzuca do skrzynki, i wyobraża sobie jak wielki wydawca albo jakiś znany producent spada z krzesła po przesłuchaniu przygotowanego materiału. W mojej kopercie (no dobra, kilku) nie było muzyki, jedynie płyty i czarno - biały obraz wszelkich tkanek mojego ciała. Ale też chuchnęłam na szczęście. Jestem niezmiernie wdzięczna, że żyjemy w czasach w których zanim spakuję walizkę (gdziekolwiek bym się nie wybierała), mogę najpierw dosłać całą dokumentację medyczną w odpowiednie miejsce i poczekać na rozpatrzenie różnych opcji leczenia. Jak wiadomo nie ma ich za wielu, ale moooooże, jakimś krętym szlakiem uda się coś wykombinować. Priorytetem na dzień dzisiejszy (jeśli chodzi o punkt widzenia medycyny zachodniej), jest dla mnie poddanie się takiemu leczeniu, które będzie działało na cały ustrój. Szczerze mówiąc jestem trochę w tym wszystkim pogubiona, bo koncepcje różnych lekarzy diametralnie się od siebie różnią. Zbieram wszystko do jednego wora, czekam na wieści zza wielkiej wody i innych części świata, pytam, notuję i robię bilans. O ile znalezienie jakiejś opcji dla mnie jest dość ciężkie to wyobrażam sobie o ile cięższe będzie podjęcie decyzji... Ale. Nie martwmy się na zapas.

To co mi przynosi ulgę na dzień dzisiejszy to medytacje. Wyraźnie czuję jak siedząc i skupiając się na określonych rzeczach, opuszczają mnie wszelkie problemy związane z oddechem. Mogę wtedy do woli nabierać powietrza w płuca, wszystko w klatce piersiowej wydaje się być rozluźnione, a we mnie rozlewa się spokój i to dziwnie dobre przeczucie. Lubię to przeczucie.
Czekam na wieści dalej, popijam zieloną herbatę, wsłuchuję się w spadające krople deszczu i medytuję - z ciepłym i spokojnym uśmiechem na buzi. Będzie dobrze. Obiecuję.
lov ya all,
pau.

wtorek, 12 lipca 2011

Myślami daleko, bo tęsknie za pobytem w górach. Za ludźmi, którzy byli obok i wielkim poczuciem bezpieczeństwa i normalności. Gdzieś to było bardzo korzystne w trakcie dnia spędzonego w szpitalu, bo emocje, uczucia i wspomnienia, odganiały chorobowe kwestie. Do czasu.
Podsumowując ostatnie 2 miesiące i 3 zabiegi, robiąc bardzo szczery bilans można dojść do jednego wniosku. Choroba powoli się rozwija. Zabiegi chemoembolizacji w jakiś sposób ją stopują. Raz stabilizują sytuację w węzłach chłonnych, dziś zablokowały część zmian w płucach. Ale niektóre guzki wciąż rosną, powodując coraz większe zagrożenie. Sam fakt, że mam cięższy oddech daje do myślenia. Do tego krew, która  3 dni temu w napadzie kaszlu pojawiła się na dłoni... Mam wielkie szczęście, że w takich sytuacjach, jakimś zrządzeniem losu są obok mnie osoby, których najbardziej potrzebuję i których pomoc, opieka staje się niezastąpiona.
Nie zmienia to jednak tego, że czasem cholernie się boję. Robię przecież tak wiele, staram się poruszyć Niebem i Ziemią aby dopiąć swego. Naprawdę ciężko pracuję nad procesem zdrowienia i głęboko wierzę, że przyjdzie mi jeszcze posmakować utęsknionych, spokojnych chwil. Ile czasu musi jeszcze upłynąć? Nie wiem, ale marzę o tym niczym orzeł zamknięty w klatce.
Dziś pociekło parę łez. tak bardzo chciałabym być zdrowa...
W najbliższym jednak czasie muszę myśleć o poszukaniu dodatkowych opcji leczenia. Kolejne tygodnie poświęcę na dodatkowe konsultacje z lekarzami, zebranie wszystkich cennych opinii na temat mojej choroby. Może być to bardzo trudne, zwłaszcza, że tych ewentualności medycznych dla mojego typu nowotworu nie pojawia za wiele. Z powiększoną bazą danych (w jakimkolwiek stopniu ) będzie jednak łatwiej podjąć decyzję o kolejnych krokach. Mam nadzieję.
Czuję się zmotywowana i mimo zmęczenia, będę uparcie dążyć do celu. Wiem, że nie mam wyjścia. Gdzieś jestem też przygotowana na sytuacje bardzo kryzysowe. Będzie jak ma być. Nie potrafię jednak wytłumaczyć przeczucia a wręcz odczucia, że wszystko skończy się dobrze. Chyba nawet nie chcę tego tłumaczyć. Po prostu trzymam się tego jak światełka w ciemnym lesie. A to mi daje siłę.
Z nieba leje się gorąc. Za parę chwil ruszam w stronę szpitala. Siostra przy boku, ja - myślami gdzie indziej. O dziwo.

Przytrzymajcie kciukaski jeszcze jeszcze raz, hm?
pau.

niedziela, 10 lipca 2011

Ostatnie dni śmiało bym mogła nazwać mocno beztroskimi. A to chyba za sprawą zajęć, warsztatów i nabywania wiedzy związanej ze zdrowiem, medytacjami i kulturą, filozofią Wschodu. Fakt bycia gdzieś poza Warszawą, podsycał poczucie, że moje życie jest całkiem normalne jeśli chodzi o kwestie zdrowotną. Nawet codziennie towarzyszący i momentami bardzo poważnie wyglądający kaszel, nie był w stanie tego zmienić.
Tymczasem mija miesiąc od ostatniego zabiegu. I wcale mi się nie uśmiecha kolejny raz przekroczyć progi szpitala, gdziekolwiek on by nie był. Jutro rano, otwierając oczy nie ujrzę wschodzącego zza wierzchołka gór słońca. Nie zjem śniadania połączonego z pogaduszkami. Nie usłyszę szumiących lasów i spokojnego wiatru. Nie uściskam bliskich mi osób. Wstanę, spakuję walizkę i udam się tam gdzie udać się muszę.
Czuję się jak małe dziecko, które jeszcze tylko trochę chce posiedzieć w piaskownicy i pobyć w innym świecie niż ten rzeczywisty. Tak bardzo już za tym tęsknię.

Choroba zlepia mi dziś pióra. Myśli bombardują głowę, ciężko się wzbić w powietrze. Jutro o świcie, chcę pójść do parku i w rozmowie z Słońcem, wypluć swoje żale.  Oby było lepiej.
Dobranoc moi mili. Przytulam się do wszystkich mocno. Zwłaszcza tych daleko.

piątek, 8 lipca 2011

Lewituję nad wierzchołkami gór, podziwiając widok oczu zwróconych w moją stronę...

niedziela, 3 lipca 2011


"W sytuacji gdzie wielu pacjentów chorych na tą samą chorobę, grupa tych którzy mają silną wolę i potrafią wpłynąć na swój umysł - wygrywa. Ci którzy tego nie potrafią i rezygnują z podjęcia jakiejkolwiek próby - mają małe szanse" Mistrz Yang Jwing Ming, Brenna 02.07.2011 .
Wszystko.

piątek, 1 lipca 2011

Ach, i znów przyszły spokojne dni przykryte pierzyną z chmur. Ale to dobrze. Mam silną potrzebę wyciszenia się i bycia blisko natury, gdzie upał już nie dokucza. Ciężko mi się ostatnio oddycha. Ciężko też stwierdzić czy jest to przyczyna choroby, fantastycznej chemii wpuszczonej prosto w płuca czy jeszcze jakichś innych czynników. Wolniej muszę wchodzić po schodach, o pływaniu raczej bym nie wspomniała, chociaż może będzie mi dane wkrótce się przekonać czy jest to dobry pomysł, więc nie pozostaje mi nic innego jak więcej medytować, skupić się na oddechu, ćwiczyć tai chi i qi gong. Zauważyłam, że w stanie rozluźnienia i spokoju moje drogi oddechowe są w pełni rozwarte i nie mają najmniejszego problemu z wymianą powietrza. W ciągu dnia - wręcz przeciwnie, stąd przeciągający się i dość upierdliwy kaszel.
Chcę nad tym popracować. Jeszcze kilka dni temu myślałam, że w ogóle na to nie mam wpływu i łapałam się na momentach, w których przykre myśli gromadziły się nad głową i przypominały, że mimo względnie dorbych wyników ostatniej tomografii moje płuca nie są do końca dobrze napowietrzone.
Ale jak się okazuje, mogę coś z tym zrobić. Bo z Czyjąś (duża litera nie jest tu wcale przypadkowa) pomocą, a później samej - udało mi się, a raczej mojemu organizmowi znaleźć drogę, sposób by oddychać ... jak dawniej. Bardzo mnie to zmotywowało, bo staje się to dowodem na to, że mamy duży wpływ na nasze ciało. Sami. Bez wspomagaczy. Miło jest się o tym przekonywać. Nawet w najmniejszym procencie.
Ostatnio też dużo myślałam o swoich przyjaciołach z Bostonu. Nigdy nie przypuszczałam, że ludzie, których w zasadzie poznałam przez przypadek i kilka innych dziwnych zrządzeń losu, staną się dla mnie tak bardzo ważni. Cieszę się, że póki co (tfu tfu) nie jestem zmuszona gnać na drugi koniec świata, po jakieś magiczne leki (choć nauczona ostatnimi wydarzeniami zdaję sobie sprawę, że może się to zmienić). Ale nie ukrywam, że strasznie tęsknię za Jasonem i Elif.
Tu możecie ich zobaczyć i usłyszeć. Mocno bym ich przytuliła. Tak bardzo mi ich brakuje...

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Strasznie się cieszę, że mam to za sobą. Ładna pogoda, dużo czasu ostatnimi dniami (tygodniami!) spędzonego na świeżym powietrzu, wśród drzew i śpiewających ptaków, wyraźny jeszcze zapach piasku znad bałtyckiej plaży trochę zabrały mnie w krainę, z której nie chce się powracać do CO.
Ale, nie było tak źle. Chyba głównie za sprawą nieodstępującego mnie ostatnio na krok John'a Lennona ( tj. jego biografii ) i Lilaneko ( vel. Asix), która w te pędy zbiegła mi potowarzyszyć. Dziś było wyjątkowo dużo ludzi. Do domu wróciłam dopiero ok 17, i gdy tylko uraczyłam Kogę długim spacerem, zaległam na kanapie... aż do teraz.
Morfologię mam cacuszko (biorąc pod uwagę fakt, że 10 dni temu wpakowano we mnie parę chemicznych specyfików). Wygląda na to, że wykorzystamy fakt, iż choroba wydaje się być jako tako stabilna i poczekamy do kolejnego zabiegu chemoembolizacji (a i przy tym skanów kontrolnych) bez stosowania równoległej terapii farmakologicznej. Wiąże się to z pewnym ryzykiem, nawet nie chce myśleć jakim, dlatego to na czym postaram się teraz skupić to miękka poduszka (ba, dwie poduszki!) cisza w domu i błogi sen, którego zapewne niebawem zaznam. Ale to za chwilkę.

Ja tu sobie spisuję kolejne posty, patrzę w niebo licząc chmury i wypijam kolejne szklanki pysznych soków, a tymczasem sztab ludzi, którzy do białych kości zaciskają kciuki - co i rusz organizują nowe przedsięwzięcia. A to fuckrakowe koszulki, stające się (nawet!) częścią garderoby podczas egzaminów z onkologii (ukłon w stronę Jegomościa), rękodzieła pełne angażu, empatii i wielkiego serca stworzone właśnie w mojej sprawie (linki na dole), i (uwaga!) nadchodząca wielkimi krokami imprezka Kill Śmieciuch for ever w Warszawskim klubie Obiekt. Oczywiście wszystkie uzbierane cegiełki lecą prosto w Śmiecia ( a konkretnie zostaną przeznaczone na moje leczenie).
Linki do aukcji ( Ilona dzięki wielkie! ):
http://allegro.pl/charytatywna-szydelkowa-maskotka-myszka-i1689644301.html
http://allegro.pl/charytatywna-szydelkowa-maskotka-myszka-i1679671816.html
http://allegro.pl/charytatywna-szydelkowa-maskotka-myszka-i1671244021.html

Ludki bardzo Wam za to dziękuję, nie zdajecie sobie sprawy jak dużo to dla mnie znaczy. Poważnie. Teraz spać. Potrzebuję. Mua mua!
Na śniadanie przyszło mi wypić szklankę ciepłej wody, a to za sprawą morfologii, którą kontrolnie mam dziś zrobić. Dzień z czaszki. Nie łudzę się nawet, że wszystko pójdzie gadko i szybko. Plan na dziś -> posiadówka na jednym z korytarzy warszawskiego CO. Acha. No i konsultacja. Rzecz jasna. Szkoda, że nie mogę zabrać psa.
:)

piątek, 24 czerwca 2011

Życie jest ciężkie. Ale gdyby było inaczej proste rzeczy nie cieszyły by tak bardzo.
Obudziłam się dziś z wielką ochotą na świeży sok pomarańczowy. Po 20 minutach leżenia bez ruchu otrząsnęłam się ze złudzeń, że ktoś mi go przyniesie na srebrnej tacy z leżącym obok croissant'em więc zebrałam cztery litery, przywdziałam swój wyjściowo weekendowy dresik, psa wzięłam na smycz i podreptałam w stronę bazarku. Zamiast świeżej francuskiej bułeczki do brzucha trafiło równie świeże i pyszne, wiejskie jajko, ale to już nie miało większego znaczenia.
Lubię zaczynać dzień koncentrując się na rzeczach małych. Pamiętając by wytarmosić koty domagające się jedzenia. By  przeciągnąć się kilka razy i poczuć jak wielką przyjemność mi to sprawia. By wyjrzeć za okno i poczuć ciepło wschodzącego słońca. Każdy z takich elementów buduje wartość mojego codziennego życia. I to jest takie miłe odhaczać i spisywać w wirtualnym zeszycie wszystko co sprawia, że się uśmiecham.

Od dwóch dni jest mi " w środku" dobrze. Doskonale sobie zdaje sprawę, że jest to efekt ostatniej wizyty u psychologa i odbytych tam ćwiczeń.  Miesiąc temu w obliczu całej sytuacji związanej z progresją podjęłam decyzję o skorzystaniu z tego rodzaju pomocy. Czasem lubię zmuszać się do rozmów w tym klimacie. Mobilizować się do dokładnego scharakteryzowania swojego stanu emocjonalnego, zdefiniowania odczuć i określenia "gdzie" w danym momencie się znajduję. Wtedy czuję, że się rozwijam w postrzeganiu siebie, świata, choroby i wszystkiego co staje na mojej drodze. A to jest dla mnie niezwykle ważne.
I tak sobie stąpam po ciepłej ziemi. Rozglądając się wokół, odwzajemniając uśmiech napotykanych co i rusz ludzi. Mierząc się z różnymi myślami i szukając światła w tej mojej codzienności.

W poniedziałek jadę do CO. Chcę zrobić burzę mózgów z każdym z opiekujących się mną lekarzy. Jeden działa właśnie tam. Do poniedziałku jeszcze jednak trochę, więc odkładam tę sprawę na półkę i dalej cieszę się długim, spokojnym i słonecznym (wbrew wszystkim prognozom) weekendem.

 

wtorek, 21 czerwca 2011

Nie wiem czy jest to kwestia szalejącego ciśnienia, ostatniego zabiegu, czy może faktu, że od powrotu ze Stanów ani razu nie spałam głębokim snem, ale... dziwnie jest przeganiać w ilości przesypianych godzin nawet moje koty. Śpiąca jestem przeokrutnie. Oprócz zwolnionego tempa życia, łóżko mnie wzywa nawet w ciągu dnia. Strasznie się cieszę, że ani przez sekundę nie muszę z tym walczyć.
Wczoraj do domu wróciła Koga. Od jakiegoś czasu była na fantastycznych wakacjach u rodziców, dlatego sierść w całym domu, porozrzucane jedzenie w prawie całej kuchni i sapiący nosek koło mojego ucha stał się powodem dużej radości.
Nadal się czuję trochę "out of space". Troszkę jakbym odbijała się od ściany do ściany, nie wiedząc co teraz... Tzn. w zasadzie wiem co teraz, ale chyba najzwyczajniej w świecie muszę się porządnie dobudzić. Ale najpierw wyspać. Tak za 2 ostatnie zwariowane miesiące. :)

niedziela, 19 czerwca 2011


Totalnie zachciało mi się stronić od komputera. Tak przez chwilkę chociaż. Przez ostatnie 4 tygodnie byłam zawalona taką ilością maili ( głównie "szpitalnych" ) i kontaktami z ludźmi, którzy chcąc pomóc pociągali za różne kolorowe sznurki, wspierali słowem i myślą, że po powrocie należał mi się jakiś mały detoks.
Czuję się bardzo dobrze. Efektów ubocznych po zabiegu prawie nie miałam. Przez tą wielka falę emocji i ekscytacji ostatnimi wydarzeniami, zaliczyłam nieprzespane 3 noce, co chyba było najrealniejszą przyczyną zwolnionego tempa wszelkich wykonywanych przeze mnie ruchów. Jak Żółw Ninja. W trakcie siesty.

W głowie powolutku klaruje się jakiś plan działania. Stabilizacja zmian w węzłach chłonnych daje mi trochę czasu na dalsze szukanie najwłaściwszych opcji leczenia, ale nie chciałabym żeby stała się również przyczyną lekceważenia problemu. Nie będę oszczędzać Wsiura. Zbombardujemy go na wszelkie możliwe sposoby.
Przedtem jednak przytulę koty, wtulę się w kanapę, zamknę oczy i jeszcze raz szeroko się uśmiechnę.

wtorek, 14 czerwca 2011

Whoooooaaa!


Na wyniki czekałam aż do 18.00. I choć szłam do szpitala z trzęsącymi się nogami, tuż przed zabiegiem i całodniową procedurą ogarnął mnie spokój. Już nic nie zmienię - pomyślałam - może nie będzie tak źle.
Zabieg bolał potwornie. Naprężając całe ciało starałam się nie ruszać, co średnio mi wychodziło. O jedno nakłucie więcej, a dr. Vogl miałby śliwkę pod okiem. Taką bez ceregieli. Prosto z łokcia.
Wszystko poszło jednak sprawnie. Później znów musiałam leżeć bez ruchu przez kilka godzin, po czym zrobiono mi kolejne, kontrolne CT i zaprowadzono na pogaduchy z Doktorem.
Wyniki?
Co najważniejsze - śródpiersiowe węzły chłonne mam stabilne ( aaaaaaaaaaa !!!!! ). Rosnące - stanowiłby największe zagrożenie dla mojego zdrowia - mogłyby być powodem sporych problemów z oddychaniem. W płucach część maleńkich guzków tyci tyci urosła (dosłownie odrobinę) ale ich umiejscowienie i rozmiar nie stanowią zagrożenia. Do tego dr. V. skupił się dzisiaj właśnie na nich i wpuścił gdzie trzeba kilka fiolek magicznej chemii.
Czego się najbardziej (mega strasznie) bałam - głowę i mózg mam czysty ( aaaaaaa !!!!! ).
Mój typ nowotworu lubi szybko się przerzucać do płuc i właśnie mózgu. Dlatego kontrolne badanie głowy powinno robić się co najmniej raz na rok. Ja ostatnie miałam 2 lata temu. Do tego hardcorowe bóle głowy po powrocie ze Stanów przywoływały różne scenariusze. Fantazja w takich chwilach szaleje. Bardzo się cieszę, że zostały rozwiane wszelkie wątpliwości.

Wydaje się, że na chwilę założyłam Zasrańcowi kaganiec. Kolejny etap - epickie skopanie mu dupy. Nie odpuszczę - obiecuję. :)

Kochani jestem taka szczęśliwa. Strach przynosi ze sobą różne wizje. I choć takie zazwyczaj ucinam, odganiam i kasuję - część dotyka mojej podświadomości. Dziś Wszechświat podsunął pod nos źródełko z nadzieją i siłą na kolejne dni, tygodnie, miesiące. Ba, nawet i lata.
Jutro wracam do domu.

Całuję Was mocno, każdego z osobna, dziękuję za masę komentarzy i ten jeden szczególny...
I dziękuję swojemu Bratu, który był przy mnie, a teraz śpi obok. :)
Kiss you all w nosek.
Mocno sentymentalne sny i niepokój nie dały mi dziś zasnąć. Całą noc przewracałam się z boku na bok.
Przytrzymajcie dziś mocno kciuki. Za 3 godziny będę musiała stawić się w szpitalu na kolejny zabieg chemoembolizacji. Do ręki dostanę też wyniki i będzie wiadomo na czym stoję. Trochę jak być albo nie być. Dobrze, że brat przy boku...

niedziela, 12 czerwca 2011

Truskawki o 2 w nocy - bezcenne. Uwaga. Uśmiechnęłam się. :)

sobota, 11 czerwca 2011

Wstawanie o świcie czasem nie jest łatwe, ale wczoraj poszło całkiem sprawnie. Spakowałyśmy torby, plecaki i walizki i uśmiechnięte ruszyłyśmy w stronę Warszawy.

Ostatnio rozmawiając o swojej chorobie, użyłam pewnej metafory.
Wiem, że moje życie jest przepiękne. Zewsząd otoczone dobrymi ludźmi, szumiącymi drzewami, pachnącymi kwiatami, ptakami latającymi to tu to tam, szczekającym psem i mruczącym kotem - pełne słońca i nadziei. To życie to świat, w którym przyszło mi sadzić ukochane rzodkiewki, przysiąść czasem na łące i beztrosko pożuć źdźbło trawy.
Świat wielki i fascynujący, w którym jednak choroba nakłada na mnie przeźroczysty klosz. Otacza szybą wszystko co robię, gdzie się nie zwrócę i mimo, że wcale nie jest mi ciasno a powietrza starcza - wiem, że bariera istnieje. Zdarza się, że nie daje mi to spokoju.  Podobne odczucie ciąży na plecach, wpędza w kąt, w którym czuję się uwięziona - a przede wszystkim samotna. Nie chcę, żeby to zabrzmiało źle i nie wiem czy rozumiecie o czym mówię. Ten skrawek rzeczywistości, tak bardzo intymny, do którego jest zaproszony każdy, kto tylko zechciałby tu być - jest pusty. I jest pusty mam wrażenie przez chorobę...

Przed chwilą pomyślałam, że nie znoszę mieć takiego nastroju. Nie znoszę użalać się nad sobą, nie znoszę gdy myśli krążą nad niewłaściwym miejscem. Ale. Przyszło mi do głowy coś jeszcze.
Od jakiegoś czasu staram się postępować wg. bardzo mądrej rady - nie zmagam się ze swoimi odczuciami. Jakie by nie były. To że pojawiły się one w danej chwili, na pewno ma jakiś sens, może nawet powód, a zachowanie "naturalnego przepływu" jest podobno w mojej sytuacji bardzo istotne. Nie trzymam więc tego w sobie. Nie upycham, nie zamiatam pod dywan. Po prostu patrzę w lustro i przyznaję. Otwieram komputer i piszę. Tu i teraz. Jest mi smutno.

Nad morzem tego nie czułam. Nie jestem pewna czy była to kwestia miejsca, ciszy, osób będących obok czy po prostu samej mnie (?). Nie wiem. Ale tęsknie. Tęsknię tam gdzie udało mi się być przez chwilę - i wcale nie chodzi mi o konkretny adres. Tam mogłam wszystko. A tu... ?
Choć doskonale wiem, że nie miejsce czyni nasze życie kolorowym, tylko to jak je postrzegamy - chciałabym to poczuć. Dziś nie potrafię.
Skupię się więc na tym, że jestem. Wypije czarkę zielonej herbaty i postaram się usiąść obok tego wszystkiego.
całuję.
pau.

No i żeby nie było, że się obijam. Nowe pomysły w gastrofazie! 

czwartek, 9 czerwca 2011

Ludki w sobo fajne coś!



W dniu 11 czerwca 2011 r. (sobota) o godz. 19.30 w szkole przy ul.Krasnołęckiej 3 w Warszawie
odbędzie się pokaz sztuki walki Tai Chi Chuan. Wstęp wolny.

"Od kilku lat co roku pod koniec czerwca prezentujemy naszym uczniom i ich
znajomym materiał, którego uczymy w naszej szkole. Instruktorzy i koledzy z grupy zaawansowanej przedstawią Wam cały program nauki Tai Chi Chuan realizowany na zajęciach. Zobaczycie m.in. Długą Formę ręczną stylu Yang w wykonaniu wolnym, w średnim tempie i szybko, techniki Pchających Dłoni, bojowe zastosowania, formy z mieczem, szablą oraz formę dwuosobową tzw. formę walki. Zobaczycie również prezentację drugiego ćwiczonego u nas
chińskiego stylu walki - I Liq Chuan. Poza tym zaproszeni na pokaz adepci innych sztuk walki zaprezentują dynamiczne formy z różnych stylów Kung Fu - formy z mieczem, szablą, kijem, pałkami itd.

Serdecznie zapraszam."



Dyrektor YMAA Warszawa Mariusz Sroczyński.


A tuuuuuu filmik z pokazu instruktorów.

buź.
p.

środa, 8 czerwca 2011

Bardzo mnie intryguje fakt , że nasz umysł, czyli coś co teoretycznie jesteśmy w stanie kontrolować, wydaje się być czasem zupełnie samodzielnym i niezależnym bytem. Dystans, który staram się zachować do wszystkiego co się ze mną dzieje, odpoczynek wśród kołyszących się drzew i śpiewających ptaków, jak się okazuje, nie były dziś w stanie rozgonić natrętnych myśli związanych z kontrolą i zabiegiem we Frankfurcie.
Im bliżej ( a to już za kilka dni), tym większy skrawek mojej głowy zajmuje pudełko ze znakami zapytania. Niepewnością i strachem ale i nadzieją i zaufaniem w moją przyszłość. 
Cieszę się, że z tym nie walczę. W ponad 2 lata po diagnozie, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że każdy skan, niezależnie od etapu choroby, jest badaniem stresującym i będącym źródłem dziesiątek różnych emocji... na raz.

Daję radę. Korzystam z chwil, w których siedząc na plaży, grzebiąc patykiem w piasku, spoglądając hen daleko przed siebie dosłownie i trochę też metaforycznie, jestem w stanie się uśmiechnąć. Usmiechnąć  tak do samej siebie i pomysleć, że to wszystko strasznie ciekawe. To co wokół mnie. Wy, ci i tamci, ten wiatr co bawi się kosmykiem włosów opadających na czoło, matka Ziemia przyjazna dla stóp i dziwne poczucie energii, czy raczej opieki, którą darzy mnie Wszechświat.
Złudzenie? Czas pokaże, ale wiem, że wiara czyni cuda. A tej mi nie brakuje.


niedziela, 5 czerwca 2011

Od dłuższego czasu czułam, że coś mnie ciągnie w  te strony.
Nie chodziło o sprawienie sobie przyjemności , wynagrodzenie dość skomplikowanej sytuacji życiowej. Nie chodziło o realizację kolejnej zachcianki. Nie miało to też nic wspólnego z użalaniem się nad sobą i ucieczką przed strachem. Cały czas czuję dłoń choroby na swoim ramieniu. Jej oddech na karku ...
Jednak dzięki zaproszeniu i gościności Oli, mogłam dziś doświadczyć czegoś, czego nie mogłam odszukać od dłuższego czasu.

Pusta plaża, doytk nagrzanego dniem piasku, zapach morza a w zasadzie życia i całego świata, z którym łączyłam się podczas medytacji, ciepły wiatr szepczący do ucha - spowodowały, że przez dłuższą chwilę, moja choroba choć cały czas obecna, stałą się niczym. Piękno otaczającego nas wszechświata, piękno opiekujących się mną ludzi, wrażliwość która pozwala docenić takie momenty pozwoliły nie myśleć, stać się prostym bytem pełnym miłości. Miałam wrażenie, że dotknęłam wymiaru, w którym nikt nie jest chory. Nikt nie jest lepszy ani gorszy, wszystko jest równe i ze sobą zjednoczone. W idealnej harmonii.

Nie wiem co będzie ze mną w przyszłości. Nie wiem jaki będzie wynik najbliższej kontroli. Ale wiem, że wzbiłam się dziś w powietrze, przytuliłam się do Słońca i z uśmiechem  na buzi spostrzegłam, że choroba, może być czasem daleko w tyle za mną...

czwartek, 2 czerwca 2011

Okazuje się, że Koga jest Mistrzem w niepostrzeżonym "wpełzywaniu" na kanapę, łóżko, fotele, itd. Za każdym razem kiedy "poproszę ją" o zejście z mojego miejsca odpoczynku, ta idzie do drugiego pokoju i wdrapuje się na inną, mięciutką i fajną do leżenia rzecz. W momencie kiedy zwinie się w kłębuszek i tylko patrzy na mnie tymi słodkimi ślepiami, nie ma mocnych - mięknę w 3 sekundy. Nie sposób się do niej nie przytulić.

3 dzień detoxu, minął jeszcze szybciej niż drugi. Podsumowując 1 był najcięższy. Wysoka temperatura w ciągu dnia sprzyjała temu, że niespecjalnie chciało mi się jeść, a orzeźwiające soki były dokładnie tym na co miałam ochotę. Czuję się lekka, mam nadzieję, że w jakiś sposób udobruchało to moje narządy.
Pewnie czeka je jeszcze trochę przygód, więc każdy taki opiekuńczy "gest" na wagę złota...

Chłodnik na dziś ---> tuuututututu. :)

środa, 1 czerwca 2011

Drugi dzień detoxu nie był taki ciężki. W przeciwieństwie do pierwszego nie dręczył mnie ból głowy, nie miałam też lekkich mdłości. W zasadzie jedyną irytującą rzeczą był burczący żołądek, ale dałam radę. Mam nadzieję, że dziś też wytrzymam, a moje nerki i wątroba pozbędą się większości z zalegających syfków.
Kolejna chemoembolizacja zbliża się wielkimi krokami. Miałam nadzieję (i dalej taką mam !), że podczas tego miesiąca spadnie mi z nieba jakaś wspaniała opcja leczenia. Na razie jednak - cisza, zakłócana jedynie koncertem wytrwałego świerszcza.
Każdego dnia wypatruje napływających wiadomości. Tupię trochę nogą, rozglądam się nerwowo, ale staram się również dbać o to by sprawa związana z leczeniem nie zajmowała całych moich myśli. One też muszą odpoczywać. W gruncie rzeczy nieźle mi to wychodzi. Bardzo dobrze mi robi spokojny, bezstresowy tryb, w którym dużo miejsca na książki, spacery, sen i  inne przyjemności. Czuję, że powolutku nabieram sił i to jest takie... fajne.
Na zdjęciu mój poniedziałkowy, wtorkowy i dzisiejszy obiad. Prawie jak Buddha.
Chociaż "prawie" robi wielką różnicę. :)

Dziś nowa zakładka u góry ! Maciu pićku - o sokach, smoothies i innych koktajlach. Yum!

poniedziałek, 30 maja 2011

No dobrze. Wykorzystując wspaniałą pogodę i fakt, że formę mam całkiem niezłą - zaczynam dziś 3 dniowy (na początek) detox. Przez trzy doby będę postępować wg. wyznaczonego planu. Czekają mnie różne chwile i różne pokusy, ale wierzę, że po 2 latach nieustannego brania chemii doustnej - mój organizm tego potrzebuje. Na pewno będzie mi za to wdzięczny.
Plan na dziś. Przed śniadaniem - szklana zielonego soku z zielonych warzyw (uwaga - dziś bez dodatku pysznej gruszki), może być kolorowo.  Śniadanie - sok ze słodszych już marchewek. Obiad - mała miseczka ryżu. Podwieczorek - znów sok z marchewek z dodatkiem innych warzyw (mam tu jakies pole manewru i mogę wybrać). Kolacja - herba berba, ziołowa rzecz jasna. Między posiłkami mam pozwolenie (a nawet zalecenie) pić hektolitry wody (może być z sokiem z cytryny i imbirem) i ziół.
Tyle. Kciuki pliz proszę, ja uwielbiam jeść i rezygnacja z dzisiejszego, wtorkowego i środowego obiadu pełnego młodych ziemniaczków, marchewek, fasolki szparagowej i dajmy na to kalafiora jest dla mnie nie lada wyczynem. No i truskafffki.... już za nimi tęsknię!

Na samej górze bloga stworzyłam dwie zakładki. Jedna to strona główna i na niej są umieszczane te posty co zwykle. gastrofaza to obiecana stronka ze zdrowymi przepisami, które postaram się regularnie umieszczać. Dobrze wiem, że wprowadzanie zdrowej diety (zwłaszcza z przyczyn chorobowych) staje się często czymś pełnym wyrzeczeń. Na przestrzeni 2 lat, przekonałam się jednak, że zdrowo może znaczyć smacznie i prosto.  I w gastrofazie można się o tym przekonać. Wkrótce, również stronka z sokami i innymi gadżetami. :)

Weekend minął spokojnie i w gronie rodzinnym - co było najmilsze na świecie. Mam nadzieję, że Wasz również był cudowny.
lov ya all <3
pauuuuu.

piątek, 27 maja 2011

Dziś do uszu dotarły jakieś szmery, coś na horyzoncie jakby mignęło, a chodzi oczywiście o medyczne newsy. Bez żadnych konkretów, dalej cierpliwie czekam na potwierdzone opcje, ale miło jest czuć choć najmniejszy powiew takich wiatrów. Gdzieś tam w końcu trochę się martwię, więc każdy ruch w skrzynce mailowej pozwala usiedzieć w spokoju.
Dni dalej toczą się jeden za drugim. Ja trochę przystanęłam w miejscu. Mrużąc oczy rozpływam się w promieniach słońca.
Równolegle z moimi poczynaniami miało miejsce pare fajnych rzeczy. Oprócz uśmiechającego się Pana Obamy (który zapewne przełyka właśnie kolejny kęs wyśmienitej polskiej kiełby), dzisiejszego zabiegu craniosacral, na który zaciągnęła mnie Kasia z Mają (kiss kiss!), wczoraj wydarzyło się coś o wiele bardziej extranckiego!
Na świat przyszło o takie coś:
la pReMieRa albumu Boskie Matki!
Inicjatywa przepiękna, historie jeszcze piękniejsze nie wspominając o zdjęciach!



Wszystko. Nie trzeba komentować. Trzeba się uśmiechnąć i uwierzyć, że może być pięknie. Bo może :)
lov lov.
pau.

środa, 25 maja 2011

Eh. Powoli i tylko z niektórych stron docierają do mnie mailowe odpowiedzi, że nie bardzo wiadomo co w mojej sytuacji zrobić. Kilka takich sygnałów powinno wywołać w mojej głowie jakąś falę paniki, tymczasem z opanowaniem czekam na wieści od innych osób, które starają się dla mnie coś wykombinować. Strasznie tego bym chciała. Tak sobie wymarzyłam, ale...
Ale moje oczy ze spokojem zwróciły się dziś w stronę Bostonu. Tak na chwilę. Nie wiem co się wydarzy w ciągu najbliższych dni, tygodni. Czy będę musiała skorzystać z eksperymentalnego leczenia we wczesnej fazie? Nie mając jednak większego wpływu na przyspieszenie wydarzeń. Czekam. Obserwuję i korzystam z pięknej wiosny na Żoliborzu.
Cieszą mnie wracające z każdym kolejnym dniem siły. Na początku czerwca z Kimś bardzo extra chcę się wybrać nad polskie morze. Dosłownie kilka dni. Wieczorami zamykam oczy i niemal czuję dotyk ciepłego piasku pod stopami. Kołyszące się drzewa koją zmysły a szumiące fale układają do snu.
Hmm, to będzie miłe. Bardzo.

tu linczek do DDTVN dla tych co nie widzieli  :) -->  http://dziendobrytvn.plejada.pl/24,48240,news,,1,,wesprzyj_pauline_w_walce_z_choroba,aktualnosci_detal.html#autoplay

poniedziałek, 23 maja 2011

Lubię takie weekendy. Spokojne. Nigdzie nie musiałam gonić. Był czas by pójść na bazarek, poszperać w skrzynkach z warzywami. Był czas by poleżeć w parku, pośmiać się z niczego i przyjąć na klatę prysznic z błota (za sprawą otrzepującej się Kogi). Zjeść pyszną (!!!!!) kolację u znajomych. Obejrzeć film.
Dziś wróciłam na planetę z wbitą flagą Śmiecia, poranek spędzając z komputerem na kolanach.Mijają dni. Tygodnie. Czuję się coraz lepiej. Piję soki z buraka i napar z mazurskiej pokrzywy - żeby podbić morfologię. Dobrze mi to robi. Za tydzień sprawdzę jeszcze raz, jak ta krew wygląda. Ciekawe też co tam w środku we mnie słychać. W węzłach w sensie, i w płucach.

Tak po cichutku trzymam kciuki i z nadzieją spoglądam w stronę kolejnej wizyty we Frankfurcie. Przy okazji drugiego zabiegu - 14 czerwca, będę miała robione skany. Okaże się czy leczenie zadziałało w jakiś sposób, czy może nie. Nie denerwuję się. Ale tak bardzo bym chciała...

sobota, 21 maja 2011

Ależ mam dziś power! Apetyt na życie! Na wszystko! A jak pije koktail z truskawek to mi się nogi uginają! mniiiiaaaaaaaaaaaaam!   
Rak niech spada na drzewo! gupi jeden!

yeyeyeyeyyeyeyeyyeyeyeyyeyeyeyeyeyyey :)
fuck! rak! tak!




Z inicjatywy zwariowanych pozytywnie ludzi, zarażających energią i pasją życia powstały super extranckie koszulki FUCK RAK ! Wulgaryzmy użyte w odpowiednim kontekście nabierają odpowiedniego znaczenia, tak więc wybaczcie - FUCK RAK YEAH po stokroć!
Dziedzic Pruski jako moja nazewnicza rodzina zaprojektował specjalną koszulkę, z której sprzedaży CAŁY zysk trafia na leczenie Wstręciucha Śmieciucha.  Kup koszulkę - ratuj życie !


Klikajcie na obrazek, odeśle Was do miejsca, w którym można zaopatrzyć się w fuck rakową koszulkę!

Jest cel, jest energia, jest życie! Jajks! :)

piątek, 20 maja 2011

Dziś odłożę komputer i położę się spać. Oglądajcie jutro DDTVN. Będę godz 9.00!
Fajne rzeczy będą się działy, ye ye ye.
Wszystko juterko!
kiss.

Na zdjęciu - Tchiba po śniadaniu.

czwartek, 19 maja 2011

Cały czas czuję się jakbym chodziła po sznurze z kijem. Mój tryb życia zwolnił  do granic możliwości. Dużo odpoczywam, spaceruję, bardzo zdrowo jem. Nigdzie staram się nie spieszyć, bo dokładnie wiem, że lekko napięty harmonogram i znów poczuję się gorzej. Jestem bardzo ostrożna. Pracuję nad swoim ciałem. W zasadzie je pieszczę. Masuję stopy, od czasu do czasu zrobię refleksologię buzi. Wieczorem korzystam ze świec i robię w domu aromaterapię. Do tego zioła, medytacje i  tai chi.
Wszystko co łagodne, spokojne i delikatne - jest mi teraz potrzebne.

Słuchajcie.
Sytuacja na dzień dzisiejszy wygląda tak, że bardzo szybko udało się uzbierać kwotę 48.000$ niezbędną do rozpoczęcia badania klinicznego w klinice Dana Farber z lekiem Crizotinib, za co jeszcze raz bardzo bardzo dziękuję. Jesteście cu do wni. Najlepsi. Najmilsi na świecie.
Badanie to jest na tak bardzo eksperymentalnym etapie ( w tej fazie bada się możliwe dawki, efekty uboczne, skuteczność i ogólną tolerancję) a przy tym jak sami wiecie cholernie drogie, że trochę traktuje je jak ostatnią deskę ratunku. Wszyscy mamy nadzieję, że zabieg chemoembolizacji, któremu się poddałam we Frankfurcie daje mi trochę czasu (zakładam, że opanuje historię węzłów chłonnych i części płuc - ale trzymać mi za to kciuki pliz!). Dlatego też, kolejne dni mijają na szukaniu wszelkich innych możliwych opcji leczenia mojego ciałka. Spotykam się naprawdę z różnymi opiniami. W grę wchodzą poważne operacje płuc, krioablacja (po kilku zabiegach chemoembolizacji) albo podgrzewanie skórkowańca, może inne terapie. Dziś plan leczenia jest dla mnie dość mało przejrzysty, dlatego czekam. Ważnym jest  by układać taki plan z głową, rozsądnie, rozważając różne możliwości i wybierając z nich te, które mają największą szansę powodzenia akurat w przypadku mojego typu nowotworu . Staram się sobie powtarzać to każdego dnia, bo czas trochę nagli. Człowiek jest tylko człowiekiem i czasem, świadomość choroby plus nie za wielu opcji leczenia powoduje, że zaczynamy trząść portkami. Jeśli przez najbliższy czas nie wyklują się nowe opcje, Pfizer nie kopsnie mi jakichś fajnych cudownych tabletek, z nieba nie spadnie mi magik chirurg co pokroi Śmiecia na salceson - będę musiała pojechać do Bostonu i skorzystać z "propozycji" Dana Farber. Wszystko na dziś.

No dobra nie wszystko. Zrobiłam wczoraj bardzo dokładną morfologię, która mocno zjechała mi w dół. Wyniki w sensie. Ewidentnie na niej widać, że mój organizm nie jest w najlepszej formie. Trochę się jednak cieszę, że wpadło mi w ręce coś, co nadaje kierunek mojej wyprawy. Miejmy nadzieję, że podwójna ilość warzyw, sok z Noni, soki warzywne i codzienna podwojona garść suplementów podreperuje mnie trochę od środka. Tak, żebym w końcu poczuła się w pełni sił. I tyle.
Samopoczucie mam fajne, na dziś to mi starcza. Reszta przyjdzie z czasem. Right? :)

wtorek, 17 maja 2011

Zapomniałam jak to jest wylegiwać się wieczorem wśród zapalonych świec. Łagodna relaksacyjna muzyka koi moje zmysły i pozwala przywołać wyobrażenie normalnego życia zdrowej osoby.
Wyobrażenie gdzie wolnym krokiem idę  przez łąkę pełnych kwiatów. Pod nogami plączą się psy, dzieci, a u boku - przyjaciele. Ciepły wiatr muska barki, bawi się włosami. Słońce wypełnia harmonią i radością. W oddali widać ocean. Do uszu dolatuje szum wody i głos znikąd - jesteś bezpieczna, wszystko dzieje się dobrze...
Uwielbiam rozpływać się w tych obrazach. Czuję się wtedy tak swobodnie, lekko. Wyobrażenie przenosi się na rzeczywiste odczucie a ja zasypiam spokojnie. Z uśmiechem na buzi.

Wy też się dzisiaj uśmiechnijcie. 

Cały czas czekam na różne informacje. Jedne drogi się zamykają, kolejne otwierają. Naprawdę nie wiem jak to wszystko się potoczy. Wiem jedynie,  że kolejnych wpłat przybywa, i jak tylko skonkretyzuje się mój plan leczenia nie będę musiała czekać. Nawet nie wiecie o ile lżejsza jest moja głowa. To dla mnie tak dużo znaczy. Dzięki. Dzięki za to, że jesteście.

poniedziałek, 16 maja 2011

Maile, telefony, maile, telefony i maile i skype i maile i wszystko na raz. Hej zaraz, ja chcę niedzielę jeszcze!
Przez ostatnie 4 dni na fundacyjne konto wpłynęło 16 tyś $$$, a to za sprawą jednej przewielkiej cegły - muru i setek mniejszych wpłat. Jesteście cudowni, najcudowniejsi, kwestia pieniędzy przestaje mi spędzać sen z powiek. Ślicznie dziękuję i kłaniam się po same kostki w podzięce.
Naprawdę. Odbiera mi mowę jak dostaję od Was tyle ciepła, wsparcia i tej, no... pozytywności. Kwiatki też dostaję. Piękne takie. I obrazki...

Trzymajcie kciuki za medyczne newsy, postępy w ustalaniu planu leczenia i nowe możliwości - ich potrzebuję teraz najbardziej. Obudziliby się tam w Stanach. Co to ma być. Do roboty, ratować Paulę plizzz !! :)


rys. Tomasz Jakub Sysło.

niedziela, 15 maja 2011

Spokojnie wylądowałam na ziemiach polskich, powiedziałabym, że w podwójnym kontekście. Dom i czekające w nim koty, kilka bliskich osób zniecierpliwionych telefonicznie czy wizytowo zagwarantowały mi poczucie bliskości i bezpieczeństwa. Do tego uśpiona deszczem Warszawa, spokojny rytm bicia serca i zwolnione tempo życia. Odnalazłam się w tym świetnie.
Czuję się bardzo dobrze.
Medyczne plany też przeżywają jakiś zastój. Dziwne, ale może i lepiej, głowa nie jest bombardowana tysiącem maili i presją konieczności podjęcia decyzji... Jakichkolwiek. Chowam tę chwilę do złotego pudełka, wspominając 3 ostatnie tygodnie - jest to bardzo cenna sprawa. Może poniedziałek, przyniesie coś nowego, treściwego?
Dziś, teraz niczego nie zmienię. Napiję się więc zielonej herbaty, poczytam zakurzoną już książkę i pomaluję paznokcie u nóg. A co tam. Kobietą być!

piątek, 13 maja 2011

W końcu odblokowali mi mojego blożka, bezczelnie przy tym usuwając wczorajszy post. Yhhh.
Trudno, widać miało tak być.
Tak więc jestem już po zabiegu. Serce śmiecia zostało zalane odpowiednimi chemomedykamentami i miejmy nadzieję, że przyniesie to jakiś efekt. Będę mogła się o tym przekonać za 4 tygodnie (przy okazji kolejnego zabiegu).
Sama chemoembolizacja została przeprowadzona bardzo sprawnie i szybko. Dziwnie było patrzeć i coś tam czuć jak przez pachwinę (naczynia krwionośne) wprowadzają mi druciki, rurki i wszystko inne potrzebne do tego, by dostać się do mojego Zasrańca. Zabieg nie był bardzo bolesny, dopiero po 3 godzinach kiedy trzeba było wstać ze szpitalnego łóżka, odczułam "schodzące" środki przeciwbólowe i inne efekty uboczne wprowadzonych do mojego ciała leków.
Na dodatek na kontrolnej tomografii, która jest późniejszą procedurą, można było zobaczyć, że zajęte przez choróbsko węzły chłonne i kilka zmian w płucach, przez te 3 tygodnie nie brania leków - urosły jeszcze bardziej . Rebound effect po ostatnim leczeniu farmakologicznym. Liczyłam się z tym, choć miałam nadzieję, że tak się nie stanie. To przynajmniej sygnał, że trzeba działać. Ale racjonalnie. Nie panikując.

Dziś czuję się już bardzo dobrze. Spałam jak niedźwiedź. Obudziłam się o 6 rano bez żadnych dolegliwości, poćwiczyłam qigong, pomedytowałam i nie oparłam się obudzić brata. Wczoraj prawie nic nie jadłam więc ssanie w żołądku nie pozwoliło mi być kochaną siostrą. :)
Później Kodzik zabrał mnie na spacer po Frankfurcie. Leżeliśmy przez 2 godziny w parku, co jeszcze bardziej zregenerowało moje ciało (i głowę!). Dobrze jest mieć taką chwilę zastoju, gdzie wszystko można odłożyć na bok a czas przestaje gonić. Bardzo mi to było potrzebne.

Moje myśli są pełne słońca. Wiem, że jest gorąco i sytuacje dobrze by było opanować, ale jestem po brzeg wypełniona poczuciem, że wszystko będzie dobrze. Boję się jak każdy pacjent, gdzieś czasem szara chmura przeleci nad moją głową, ale to światło... rozwiewa wszystkie wątpliwości.
Jutro wracam do Polski. Co chwila napływają do mnie nowe informacje o jakichś postępach i ustaleniach odnośnie leczenia. Na dzień dzisiejszy nie jest to dla mnie klarowne. Wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Poważnie...
 Całuję mocno. Ślę pozytywne wibracje i bardzo bardzo BARDZO Wam dziękuję za nadlatujące cegły, falę ciepła z Waszych serc i zaciśnięte do białości kciuki. To dla mnie bezcenne!
Wczoraj po zabiegu. Trochę słaba i otumaniona tempem wszystkich wydarzeń.

czwartek, 12 maja 2011

Od rana na nogach. Dobrze, że zatrzymaliśmy się w pobliżu szpitala. Gdy tylko weszłam na oddział Dr.Vogla otoczono mnie opieką i ... atmosferą działania. Musiałam tupnąć nogą i postawić na swoim. Przed przeprowadzeniem chemoembolizacji ważnym jest aby dowiedzieć się na jej temat wszystkiego co możliwe. Acha. No i  zaufać lekarzowi. Vogl złota rączka wzbudził we mnie pozytywne odczucia. Mimo, że wszystko szybko szybko, pytania i odpowiedzi zamknięte w 5 minutach i błyskawiczna decyzja. Koko bongo i do przodu.
MRI na śniadanie, zaraz potem stoły tomografo - operacyjne, milion rurek, igły, plastry i inne gadżety.
Sam zabieg przebiegł bardzo szybko. Mogłam patrzeć jak przez nacięcie w pachwinie wprowadzają mi do naczyń krwionośnych drutki, tubki i bez ceregieli penetrują moje ciało docierając w 30 sekund w okolice "zmienionych" węzłów chłonnych. Wszystko się udało.
Bolało troszkę. teraz boli bardziej bo schodzą środki przeciwbólowe. Jako, że skorzystano z lewej pachwiny (na moją prośbę) przez pół dnia miałam dwie słabe nogi. Dobrze, że Kodzi służył ramieniem. I room service w postaci zielonej herbaty.

Apetytu nie mam, jestem troszkę słabiutka. Odpoczynek więc obowiązkowy.
Zmartwiłam się  jednym. Przez 3 tygodnie bez leków, zmiany jeszcze urosły. Mam dobre przeczucie co do działania opcji, którą dzisiaj zastosowano, ale potrzebny jest lek. Wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie...

Komuś to pisałam dzisiaj. Czuję sie jak w grze na automacie. Chcesz pykać dalej? INSERT THE COIN. Bo inaczej czeka Cie Game Over. Chyba, że wygrasz jakiś bonus. Czy to tak działa w życiu?
Ślę ciepełko w Waszą stronę. Na Fundacyjnym koncie kolejne 8.000 $
Bardzo bardzo Wam dziękuję...